Leopold Chauveau
Cudowne kuracje doktora Popotama
Przełożyła Maria Raczkiewicz-Śledziewska
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Czy to bajka czy nie bajka?
Z klasyczną literaturą dziecięcą jako odbiorca rozstałem się nader wcześnie, czyli niemal równo z momentem, gdy sam posiadłem umiejętność czytania – a stało się to na rok przed rozpoczęciem edukacji szkolnej w zacnej łódzkiej podstawówce nr 83 imienia Stanisława Jachowicza – dziewiętnastowiecznego pedagoga i skądinąd wierszoklety, autora licznych i wielce popularnych bajek i umoralniających opowiastek dla dzieci specjalnie pisanych. Tata z mamą, skonstatowawszy iż swobodnie oddaję się samodzielnej lekturze, z ulgą wyzbyli się obyczaju wieczornego czytania na głosy – co więcej; na mnie zrzucili obowiązek czytania młodszemu bratu; ówże na szczęście moje, zdopingowany osiągnięciem „starszego”, wprędce doszlusował sam do grona czytających, uwalniając mój lekturowy potencjał dla moich własnych potrzeb. Nudząc się zatem w szkole ponownym zgłębianiem dawno odkrytych tajników elementarza Falskiego, wetowałem sobie czas stracony buszowaniem w domowej bibliotece, skompletowanej w swym podstawowym zrębie czas jakiś temu, przed wojną (ma się rozumieć – drugą światową) i jeszcze wcześniej. Księgozbiór ten zalecał się niemałą kolekcją encyklopedii różnej jakości i proweniencji, słowników, leksykonów, dykcjonarzy tudzież praktycznych poradników rolniczych i rzemieślniczych. W bibliotece oczywiście królował mój ukochany atlas powszechny profesora Romera; to właśnie dzięki niemu nauczyłem się czytać! Wadą wszakże zbioru owego była niemal całkowita nieobecność literatury stosownej dla dzieci i nastolatków. Najbliższe, choć i tak nie za bardzo, były fragmenty patriotyczno-edukacyjnej biblioteczki wańkowiczowskiego Roju, jakieś Karole Maye, bo Marczyński, Dołęga-Mostowicz, Ossendowski i Lepecki to już na pewno nie. No i Dekobra nie… Podobnie jak tomy francuskiej kolekcji translatorskiej Boya, klasyki rosyjskiej i radzieckiego socrealizmu. Ale żadnej Konopnickiej, Porazińskiej, Kownackiej, Szelburg-Zarembiny, śladowo Makuszyński i Brzechwa. W sumie szkoda – ale tak wyszło…
I od tej pory trzymamy się od siebie z daleka – literatura dziecięca i ja. Owszem, czytam gdy trzeba, ale nigdy nie ośmielam się ani rekomendować takowej, ani żadnych narzędzi krytyczno-literackich wobec niej stosować, co i tak dodatkowo byłoby wielce niestosowną i nieuprawnioną – a to z braku odpowiedniego wykształcenia filologicznego – amatorszczyzną. Jedyne co wiem, to przekonanie, że dla dzieci trzeba pisać tak samo dobrze jak dla dorosłych, albo i dużo, dużo lepiej – a na pewno inaczej, z szacunkiem dla osobliwości, zakrętasów dziecięcego umysłu. Czyli bez pouczania, bez dydaktycznego smrodu i moralizatorstwa, bez poczucia wyższości. No i wiem, że trzeba inaczej pisać dla dzieci teksty, które czytają na głos rodzice, a inaczej te, które młodzi próbują przyswajać samodzielnie. „Szczeżuja” jeszcze przejdzie, jeśli rodzic nie ma wady wymowy, ale zdanie podwójnie podrzędnie złożone ze stu trzydziestu słów – już nie. Innymi słowy: pisz tak, jak mówisz, ale bez wpadania w skrajności, bez przesady. Używaj więcej wyobraźni, a zasad trzymaj się mniej… Tyle wiem, ale wiem też, że to diablo mało. Wolę zachować dystans.
Ale gdy na rynek trafia ktoś taki jak Leopold Chauveau (mimo spóźnienia o prawie sto lat), nie mógłbym sobie żadną miarą darować milczenia. Bo „Cudowne kuracje doktora Popotama”, wydane we Francji w roku 1927, to książka ze wszech miar niezwykła. Wiem – słowa „niezwykła” wszyscy nadużywają; sam nie jestem bez grzechu. Ale w tym przypadku jest to niezwykłość w sensie ścisłym, najzupełniej ścisłym. Niezwykłość i osobność. Ale dlaczego? Przecież wygląda jak zwykła książka. Ma twarde okładki z grubej tektury, odpornej na dziecięcą inwencję destrukcyjną, ma grzbiet oklejony płótnem, ma strony z drukowanym tekstem i strony z obrazkami. Słowem: wszystko, co każda zwykła książka ma. Niezwykły ma tylko kształt – nie jest po bożemu pionowa, jak wszystkie inne książki, tylko złamana poziomo, a to rzeczywiście niezwykłość, rzadko się pojawiająca wśród książek. Ale przecież każdemu, kto czyta, wiadomym jest, że w łóżku lepiej manewrować i manipulować książeczką horyzontalną – zwłaszcza gdy czytają tata lub mama, a my przy okazji słuchania chcemy również oglądać obrazki. To na pewno każdy wie…
Czym tedy jest niezwykłość „Popotama…”? Po pierwsze – z uwagi na źródła tekstu, który wziął się z werbalnych opowieści ojca dla synka na dobranoc. Chauveau był z zawodu lekarzem o wielkim doświadczeniu chirurgicznym zdobytym w okopach I wojny światowej. Po wojnie praktyki zaprzestał. Ale był też pisarzem, rysownikiem, rzeźbiarzem – i tym zajęciom oddawał się z sukcesami. Okrucieństwo losu sprawiło, że jego synek Renaud zapadł na nieuleczalną, śmiertelną chorobę. Doktor Chauveau rytualnie umilał synkowi porę zasypiania, snując fantastyczne opowiastki. Musiał je zapisywać, bo młody często domagał się powtórek i obrażał się, gdy tata zasłaniał się niepamięcią, bądź improwizował jakieś fragmenty fabuły, korzystając z autorskiego prawa do doskonalenia lub tylko redagowania tekstu. Renaud Chauveau domagał się wierności raz zwerbalizowanemu pomysłowi. I jest autorem jednego z najważniejszych poglądów na proces redagowania tekstu, jaki kiedykolwiek został sformułowany w dziejach piśmiennictwa. Brzmi to tak mniej więcej (jeśli tata czegoś nie pokręcił zapisując, jak to miał w zwyczaju…):
„– Ty nie umiesz pisać tak, jak ja mówię. W tych bajkach nigdy nie mówię tak, jak mówię naprawdę.
– Tak jest ładniej, jeśli trochę poprawię.
– Wcale nie! Gdybyś pisał dokładnie tak, jak mówię, te bajki by były o wiele lepsze.”
Genialne, czyż nie? Młody Chauveau niechcący odkrył świętą zasadę nienaruszalnego iunctim między słowem mówionym a pisanym. Oczywiście idealne odwzorowanie języka mówionego w piśmie nie istnieje, istnieć nie może i w zasadzie nie powinno. Każdy zapis wypowiedzianego jest już sam w sobie redagowaniem. I nie ma na to rady, ale to dobrze. Nawet Kazanie na Górze nie było wolne od sporów interpretacyjnych, zanim kilka wieków po jego wygłoszeniu nie utrwaliła się kanoniczna postać piśmiennicza. A „Iliada” i „Odyseja”? Ile czasu minęło, nim homeryckie wersje obu eposów, opowiadane przez wędrujące tu i ówdzie wojownicze plemiona Achajów i Achajopodobnych przy wieczornych ogniskach, spetryfikowały się w postaci, którą dziś znamy? A przecież różnica między powszechnie znanymi trybalnymi eposami starożytnych Greków, a wymyślonymi do użytku domowego, „w jednym egzemplarzu” bajkami na dobranoc doktora Popotama, to tylko różnica skali. Zasadniczy dylemat zasięgu i uprawnień do redagowania podczas utrwalania jest taki sam: ile wolno, dlaczego i jak daleko?
Pozostawmy jednak kwestię sformułowaną przez małego Renauda bez rozstrzygnięcia – nie wiemy, nie możemy się zdecydować, jak jest lepiej… Tym bardziej, iż wynikająca z tego sporu zasada jest w istocie płynna i nie nadaje się do wykucia w kamieniu. Natomiast treść „Cudownych kuracji doktora Popotama” to inna sprawa… Tu naprawdę mamy do czynienia z niezwykłością w postaci krystalicznie czystej. Gdy Chauveau spisywał swoje opowiastki i nadał im formę „Cudownych kuracji doktora Popotama”, w literaturze dziecięcej na całego obowiązywał dogmat utylitarnej przydatności tych książek do celów pedagogicznych; dziecięca prozunia i poezyjka całe miały być podporządkowane idei wychowania, wpajania pożądanych postaw i zasad poprzez „odpowiednie” lektury. Odpowiednie – to znaczy ufryzowane, grzeczne, pozbawione scen i momentów expressis verbis gwałtownych, prawie pozbawione poczucia humoru, owego esprit, dodającego narracji odrobiny szaleństwa – a za to nudne, wypełnione morałami i sentencjami ku zbudowaniu dziecięcych umysłów i serduszek w duchu miłości bliźniego, odpowiedzialności i strachu przed karą.
Chauveau postąpił tak, jakby nie znał żadnego z tych kanonów, postulatów, dyspozycji i dyrektyw. Pisał, odtwarzając (i konfrontując z synem) sposób myślenia dziecka, rejestrując pewne osobliwości i „niezgodności” dziecięcego systemu wartości, potrzebę zabawy, poczucie sprawiedliwości, a jednocześnie zamiłowanie do narracji w stylu noir, adorację absurdu i nawet pewnej dawki grozy. Książeczka o Popotamie zawiera sporą dawkę krwawej makabry i zaskakujących swą oczywistością zejść śmiertelnych. Nawet sam doktor Popotam, lekarz wielce doświadczony, spolegliwy i fortunny skądinąd, „chapsnął” (co oznacza ten eufemizm w przypadku paszczy hipopotama, nietrudno zgadnąć…) strażnika w paryskim ogrodzie zoologicznym, gdzie doktor był przetrzymywany. Solidna porcja makabry, już wewnątrz granic pełnej groteski, to w pewnym sensie znak firmowy dziecięcej prozy autorstwa Leopolda Chauveau. A nadmiarowa porcja gwałtownych zejść to tylko scenografia, rusztowanie imponderabiliów, zbudowane dla podkreślenia cudownych umiejętności terapeutycznych doktora Popotama, który przycina, przecina, ustawia, przestawia, nastawia, przekleja i przekłada, przyszywa i przeszywa wszystko – ożywiając pacjentów i naprawiając błędy tudzież wybryki Natury. Zatem niemal wszystkie te makabryczne ekscesy kończą się dobrze. A o to przecież chodzi w końcu…
Oczywiście zakładam, że w dzisiejszym stanie rzeczy „Cudowne kuracje doktora Popotama” nie uzyskałyby pieczęci z zaklęciem „Imprimatur” od psychologa dziecięcego czy specjalisty w dziedzinie rozwoju osobniczego młodzieży gatunku ludzkiego. Ale zachęcam do eksperymentu: przeczytajcie dziecku – jeśli takowe macie – na próbę jeden tekst ze zbioru Chauveau. Jeśli nie „zażre” – trudno, ale kto wie… Tak czy inaczej, dokończcie lekturę sami, warto – dobra zabawa gwarantowana.
Tomasz Sas
(23 03 2023)
Brak komentarzy