Giles Milton
Berliński szach-mat
Przełożył Marek Fedyszak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Berlin miasto w Niemczech leży…
Lektury wojennych, okołowojennych i post-wojennych tekstów historycznych Miltona zawsze wprawiają mnie w zakłopotanie. A to z powodu niezwykłej pracowitości ich autora – niezwykłej nawet jak na historyka zawodowego, którym zresztą Milton po części jest. Należy do Royal Historical Society, jest członkiem czcigodnego grona kuratorów London Library – jednego z największych księgozbiorów Zjednoczonego Królestwa, z kompletnymi kolekcjami druków gromadzonych od XVI wieku. Ale przede wszystkim jest pisarzem i publicystą, autorem już piętnastu prac par excellence historycznych, aczkolwiek klasyfikowanych jako popularnonaukowe (czyli „niepełnowartościowe” – ku cichej satysfakcji dyplomowanych badaczy historii, którzy nie napisali nawet jednej trzeciej tego co Milton, nie wspominając już o zawstydzającym fakcie, iż nie zdobyli nawet ćwierci jego sławy…).
Universum Gilesa Miltona swym zasięgiem geograficznym obejmuje niemal cały świat (na razie poza Australią, Ameryką Południową i Antarktydą – ale to nic przesądzonego), zaś w czasie rozciąga się od Średniowiecza po epokę zimnej wojny w II połowie XX wieku (też na razie). Elastyczna wszechstronność godna podziwu! Zadebiutował wszak w 1996 roku błyskotliwą robotą detektywistyczną, demaskującą ostatecznie sporną i długo wątpliwą historię domniemanego podróżnika XIV-wiecznego sir Johna Mandeville’a, który po trwających rzekomo ponad trzydzieści lat wędrówkach w Azji i północnej Afryce napisał relację ze swych podróży – popularną, przepisywaną, a później drukowaną wielokrotnie. Okazało się jednak, że to apokryf, skompilowany z pism Wenecjanina Marca Polo oraz kilku innych relacji – m.in. posłów (głównie zakonników) do Chin i Wielkiego Chana Dżyngisa. Ale sugestywne opisy podróży, których… nie było, podobno mocno inspirowały Kolumba, Szekspira i elżbietańskich awanturników – Raleigha oraz Frobishera. Nie wspominając o wielkim wpływie tego tekstu na samą literaturę angielską i rozwój języka…
Kilka kolejnych dzieł Miltona również tkwiło w imperialnej historii Brytanii (i nie tylko) – m.in. o XVII-wiecznym starciu Anglii z Holandią o dostęp do tzw. Wysp Korzennych (Moluków), starciu zwanym wojną o gałkę muszkatołową. Pisał też o angielskich pionierach kolonizacji Wirginii, czyli Ameryki Północnej, o handlu niewolnikami w północnej Afryce, o Williamie Adamsie, żeglarzu z epoki elżbietańskiej, który trafił do Japonii i stał się pierwowzorem bohatera powieści „Szogun” Clavella i znanego w świecie serialu (z Richardem Chamberlainem i Toshiro Mifune).
W 2008 roku Milton wydał książkę „Paradise Lost. Smyrna 1922” – dzieło monumentalne, o wielkim znaczeniu nie tylko historycznym (tamte wydarzenia są wciąż głęboko skrywane lub idealizowane – aż do ścigania objawiających prawdę przez sądy…), ale politycznym i wręcz cywilizacyjnym. To panoramiczny, ale mimo to niezwykle drobiazgowy (odtąd znak firmowy Miltona) reportaż historyczny. Smyrna (dziś nazywa się Izmir) – blisko półmilionowe miasto w Azji Mniejszej, gdzie obok siebie i w sumie dość zgodnie od wielu pokoleń mieszkali Turcy, Grecy, Ormianie, Żydzi i liczni Lewantyńczycy (czytaj: potomkowie fenickich kupców) – było w Imperium Ottomańskim, a później w republice Turcji, miastem tolerancji religijnej i narodowościowej, dobrym miejscem do robienia interesów i w ogóle do życia. Wojna grecko-turecka 1919-1922 położyła kres tej sielance, a kulminacją był wielki pożar Smyrny we wrześniu 1922 roku i towarzyszące mu pogromy Greków oraz Ormian. W rezultacie wojny jakieś cztery miliony Greków wypędzono z Anatolii, a w rewanżu pół miliona Turków musiało opuścić Grecję. Tamta wrogość trwa do dziś… Relacja Miltona jest chyba jedynym w miarę obiektywnym sprawozdaniem z tamtych wydarzeń; ani w Grecji, ani w Turcji nikt nawet nie spróbował odnieść się wiarygodnie do tamtego epizodu…
Dwie kolejne historyczne książki Miltona – „Ministerstwo niedżentelmeńskich działań wojennych” oraz fenomenalny reportaż „D-Day” – miałem okazję i przyjemność rekomendować w tym blogu: pierwszą 8 września 2018 roku, drugą – 18 czerwca 2020 roku. Pierwsza dotyczy niekonwencjonalnej wojny dywersyjno-wywiadowczej, aprobowanej i serdecznie, czynnie wspieranej przez Churchilla. Druga to oczywiście lądowanie w Normandii. Trzecia i najnowsza praca Miltona – „Berliński szach-mat” (którą rekomenduję teraz) – dzieje się po wojnie i dotyczy przełomowego zdarzenia w stosunkach międzyalianckich na początku tzw. zimnej wojny. Czyli tzw. pierwszego kryzysu berlińskiego – załamania systemu uzgadnianego, komisyjnego, sojuszniczego współzarządzania czterema sektorami okupacyjnymi, na które ostatecznie został podzielony Berlin. Podział odwzorowywał w przybliżeniu podział całych Niemiec na strefy pod zarządem każdego z czworga aliantów, aczkolwiek Berlin w całości leżał na terytorium okupacyjnej strefy radzieckiej. W praktyce oznaczało to, że trzy strefy – brytyjska, francuska i amerykańska – były w istocie eksterytorialne, choć co do zasady współzarządzane, a podział kompetencji między zarządami stref a wspólną komisją sojuszniczą był regulowany przez skomplikowaną umowę trójstronną (bo Francję w trybie bezumownym doproszono później); jej zręby powstały już w Jałcie, a doprecyzowano je w Poczdamie (i potem…).
Milton z dużym rozmachem podprowadza czytelnika do istoty sporu o Berlin. Zaczyna dramatycznie – w mrocznym, zimowym pejzażu Krymu w lutym 1945 roku, gdzie Stalin, Roosevelt i Churchill podjęli konkretne rozmowy o „przerabianiu mapy świata” (jak się wyraził ten drugi), bowiem jasne już było, że totalna klęska III Rzeszy jest tylko kwestią czasu – kilku miesięcy, powiedzmy. Los Japonii jeszcze tak oczywisty nie był, ale Roosevelt miał nadzieję (owocną – jak się okazało), że skłoni Stalina, by przyłączył się do wojny w Azji i na Pacyfiku. Jałtę jako taką z jej szczegółami oczywiście sobie darujemy – poprzestańmy tylko na losach Berlina. Już wtedy było oczywiste, że to Rosjanie zdobędą stolicę III Rzeszy w całości i samodzielnie, bez udziału zachodnich aliantów. Aspekt militarny, kwestia czystej, brutalnej siły przesądziła zatem, iż udział wszystkich trzech głównych krajów sprzymierzonych w okupowaniu stolicy i późniejszym (raczej długotrwałym) zarządzaniu Berlinem miał charakter kurtuazyjny w istocie. Stalinowi wtedy jeszcze zależało na demonstrowaniu alianckiej jedności, w czym wspierał go Roosevelt, który stanowczo powstrzymywał Churchilla, by ten nie okazywał, co naprawdę myśli o komunistach i o robieniu z nimi interesów tudzież zawieraniu wiążących układów…
Od jałtańskich szczegółów Milton płynnie przechodzi do amerykańsko-brytyjskich przygotowań, iżby przyznane sobie dzielnice Berlina zająć możliwie jak najszybciej, zanim Rosjanie się tam rozsiądą. Mamy zatem szczegółowe relacje, jak na zapleczu frontu przebierają nóżkami z niecierpliwości dowódcy i członkowie „korpusów ekspedycyjnych” (czyli grup operacyjno-administrujących, wyznaczonych prze obie alianckie armie). Szef amerykańskiej grupy pułkownik Howley planował nawet… desant 82. dywizji spadochronowej, byle tylko uprzedzić „Ruskich”… Ale nie ma ani słowa u Miltona o tym, jak to się stało, że Berlin z rąk niemieckich przeszedł w ręce komisji oraz komendantury Sprzymierzonych. Ani kto to zrobił, ani ile to kosztowało… Nic – Deus ex machina…
Gdy Milton oczyma swych bohaterów po raz pierwszy widzi Berlin, miasto jest zrujnowane, a miliony jego mieszkańców głodują i drżą o życie. (Ciekawe, dlaczego?) Po ulicach i domach biegają hordy krasnoarmiejców, którzy piją, rabują i gwałcą (niekoniecznie w tej akurat kolejności). Łapy im zwisają od ciężaru trofiejnych zegarków, mordy mają brudne, azjatyckie, mundury obszarpane, żywią się byle czym. No i gwałcą, gwałcą bez litości. Na ich tle nieliczni zrazu Amerykanie i Brytyjczycy jawią się jako wymuskani dżentelmeni, chodzące dystrybutory czekolady i papierosów.
Istota narracji Miltona o berlińskich sprawach i sprawkach polega na maksymalizacji wykorzystania kontrastów między obiema stronami nabrzmiewającego powoli konfliktu. Milton mógłby się tłumaczyć, że przecież bohaterowie jego relacji… Być może, być może. Więc może trzeba było znaleźć garść nieco innych bohaterów? No, nieważne – jak mu wyszło, tak mu wyszło. Dość, że obraz – mimo prób ucywilizowania, ukulturalnienia, a nawet zrównoważenia – jest jednostronnie monotonny. Wredny, podstępny i kłamliwy Rusek, napędzany ideą światowego zwycięstwa komunizmu i jego reguł urządzania cywilizacji kontra demokratyczny, prawy i nieustępliwy Anglosas, gotów za wolność oddać wiele, prawie wszystko. W tym także za wolność każdego pojedynczego Niemca – byłego obywatela zbrodniczej Rzeszy, ale przecież osobiście niewinnego (dopóki czegoś mu się nie udowodni; ale i tak wtedy niech lepiej idzie do domu, do swej frau i dziatek, niżby miał żyć w mamrze na koszt podatnika). Tak to wygląda, gdy dookoła sami dobrzy Niemcy… Ktoś przecież musi wywozić śmieci, nawet jeśli za Adolfa był kierowcą ciężarówki, w której spalinami zabijano Żydów. Ktoś musi być burmistrzem, nawet jeśli wymordował setki tysięcy ludzi i zburzył miasto sto razy większe niż Pipidówa na wyspie Sylt, której burmistrzuje…
Ale ta moralna ambiwalencja (wszystko, tylko nie komuniści!) to uboczny efekt publicystycznej zawziętości Miltona. Istotą jego pracy jest prawidłowe rozpracowanie pivotalnego sensu berlińskiego konfliktu. Zimna wojna nad Szprewą i Hawelą miała raczej podwyższoną temperaturę; czasem bliską punktowi wrzenia… Berlin dla obu stron był poligonem, na którym stosunkowo bezpiecznie można było wymacać, do jakich granic można się posunąć. Rosjanie sprawdzali, ile trzeba „zainwestować”, by Anglosasi zrejterowali. Anglicy i Amerykanie postawili zaś na ćwiczenie cierpliwości i sprytu. Krok po kroku i w końcu Rosjanie zdecydowali się na krok radykalny – od ranka 24 czerwca 1948 roku uniemożliwili ruch kolejowy na uzgodnionych już w 1945 roku dwóch liniach zza granicy stref okupacyjnych do odległego mniej więcej o 160 kilometrów Berlina; dwie wyznaczone do ruchu tranzytowego autostrady zamknięto w tym samym czasie (oczywiście jedne i drugie z powodów technicznych). Praktycznie amerykański, brytyjski i francuski sektory Berlina znalazły się w stanie oblężenia. Została droga powietrzna (trzy uzgodnione też w 1945 roku korytarze) na dwa jako tako nadające się do użytku lotniska – Tempelhof w strefie amerykańskiej i Gatow w brytyjskiej (trzecie – Tegel w sektorze francuskim – nie nadawało się na razie do obsługi ruchu transportowego). Anglicy bez wahania, a po nich z ociąganiem Amerykanie zdecydowali się wykorzystać tę możliwość i zaopatrywać własne garnizony oraz dwa i pół miliona berlińczyków w swoich sektorach transportem lotniczym.
Niemożliwe stało się możliwe… Alianci dostarczali do „swoich” sektorów wszystko – od węgla i żywności, po gumę do żucia, papierosy i słodycze. Przez niemal rok (do 12 maja 1949 roku), codziennie – w szczycie 13 tysięcy ton ładunku. Dowiedli tym samym, że technika plus determinacja mogą być argumentem w starciu dwóch konkurujących ustrojów i potęg militarnych. Ten właśnie aspekt berlińskiego kryzysu wydał się Miltonowi najciekawszy, więc ubrał go w masę irytująco dokładnych i zarazem dramatycznie „nastroszonych” szczegółów. Lektura tych akurat fragmentów robi wrażenie – jakby czytało się „ideową rozbiegówkę” fascynującego scenariusza serialowego. Jego głównym bohaterem mógłby być pułkownik Frank Howley, szef amerykańskiej administracji okupacyjnej w Berlinie – człowiek, który pierwszy zorientował się, że Rosjanie nie są sojusznikami, a ich zamiarem jest doprowadzenie do supremacji komunizmu przynajmniej w Europie – a jeśli się da, to i dalej… Przeto – mimo oczywistych niedoróbek i subiektywnych przewartościowań – robota Miltona, monumentalna i zarazem zwyczajna, powszednia – zasługuje na uwagę. Od lektury nie sposób się oderwać; sama siła woli nie wystarcza…
Tomasz Sas
(27 03 2023)
Brak komentarzy