Człowiek z Marsa

17 marca 2023

Stanisław Lem 


Człowiek z Marsa
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Wojna światów?

Koncept nienowy w literaturze science fiction (i nie tylko w niej): skądś, z głębin Kosmosu, spada na Ziemię (czasem gwałtownie-katastrofalnie, czasem ląduje gładko i cicho…) Coś. Zszokowani badacze konstatują, iż Coś wykazuje jakieś cechy egzystencjalne, jakie miewa tylko materia ożywiona (a przynajmniej tak wynika z ich doświadczenia lub zgoła intuicji). W końcu badacze wiedzą więcej, więc stawiają taką hipotezę, jako że w stawianiu hipotez akurat są biegli. Innymi słowy: przybył na Ziemię i się zainstalował Obcy – żywy (prowizorycznie tak zakładamy, bo przecież nie wiemy dokładnie i odpowiedzialnie, czym w istocie jest życie). Ale widzimy, że ów Obcy się porusza i zdradza inne objawy aktywności bez żadnej widocznej przyczyny mechanicznej – w sensie ścisłym: nie ma widocznych oznak, że twór ów ma jakiś zewnętrzny mechaniczny napęd. Zakładamy przeto roboczo, iż widoczne objawy ruchu są napędzane z wewnątrz twora – ergo: mogą to być procesy chemiczne, metaboliczne, atomowe, powstające dzięki zapasom paliwa, ogniwom energii albo jeszcze inaczej. Ale nie w sposób unieważniający prawa fizyki. A skoro ruch bez dostawy energii istnieć nie może, to powinniśmy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że wszelki ruch Obcego jest rezultatem procesów, jakie wynikają z funkcjonowania materii ożywionej… Ruch sam z siebie interpretujemy przeto jako oznakę Życia.

Cóż się zatem dzieje, gdy na Ziemi napotykamy Przybysza – obiekt (Ktosia lub Cosia), wobec którego żywimy uzasadnione podejrzenia, że nie jest konstruktem mechanicznym, lecz raczej tworem ożywionym, który: a) metabolizuje, to znaczy czerpie energię pobierając i przerabiając materię (nawet jeśli to jest rozpad jąder uranu lub innego „promieniotwórcy”), b) myśli, czyli co najmniej odbiera bodźce i sygnały, analizuje i wedle wyników steruje swym zachowaniem. Gdy coś takiego napotykamy, pierwszą ideą jest – Kontakt oczywiście. Czyli próba „dogadania się”, zrozumienia skąd, po co oraz jakie Coś ma zamiary. Zwłaszcza to ostatnie jest ważne, gdy skonstatujemy, że Coś ma nad nami wyraźną przewagę technologiczną – w końcu to Ono do nas dotarło z czasoprzestrzeni, a my nawet nie możemy pomarzyć o rewizycie. Taaa, Przybysz wyraźnie wie więcej. Dobrze zatem byłoby skoczyć od razu parę etapów dalej, nie męcząc się długo. Tylko jak Mu powiedzieć, by się wiedzą podzielił, jak przekonać, żeśmy godni? Nie wiem, bo w rzeczywistości taki przypadek nie przytrafił się nigdy naszemu światu. Natomiast w literaturze science fiction inaczej: na sto przypadków Kontaktu dziewięćdziesiąt dziewięć kończy się ogólnym mordobiciem z niepewnym wynikiem, czyli – Wojną Światów…

Klasyka to oczywiście Orson Welles i jego pamiętne radiowe słuchowisko z 1938 roku, skądinąd adaptacja powieści science fiction autorstwa (1898) pioniera tego gatunku Herberta George’a Wellsa – tak realistyczne (forma reportażu z pola walki), że wywołało panikę. I o to chodziło… W każdym razie główna oś gatunku, wyznaczona pionierskimi realizacjami tandemu Wells – Welles, posadowiona jest wokół założenia, że pętające się we Wszechświecie ekspedycje Obcych są nastawione na konflikt i eksterminację innego (czyli naszego…) Żywego. A jeśli nawet nie, to i tak nie sposób się z nimi dogadać. Innymi zatem słowy: nawet jeśli istnieją jakieś inne cywilizacje, to i tak jesteśmy skazani na samotność, bo się z nimi nie dogadamy, a w najgorszym przypadku zostaniemy zmuszeni do walki. To oczywiście pogląd wyeksplikowany przez literaturę, czasem marginalnie trącany przez filozofię. Nauka – ta z fizyczno-biologicznego jądra wiedzy – na razie nie podejmuje wyzwania (zgodnie z zasadą brzytwy Ockhama, by nie mnożyć bytów ponad potrzebę), skoro nie ma żadnych przesłanek, iżby Obcy naprawdę istnieli (poza możliwością statystyczną).

Ale skąd w tym Lem? No cóż – nasz geniusz literatury (on jedyny prawdziwie został skrzywdzony przez Komitet Noblowski, bowiem jak nikt naprawdę na tę nagrodę zasługiwał; pozostali „pretendenci” to ofiary urojeń i nadętego ego) należał – jak się wydaje – do grona zwolenników hipotezy, iż Kontakt w zasadzie jest niemożliwy („Solaris”, „Fiasko”). Ale że wiedział o tym już w 1946 roku? Niesamowite… Lecz zaiste – nie na darmo geniuszem był… „Człowiek z Marsa” ukazał się bowiem w tymże roku drukiem po raz pierwszy. Rodzina Lemów po repatriacji ze Lwowa zakotwiczyła w Krakowie, ale ich sytuacja materialna była gorsza niż we Lwowie, gdzie mieli dwie duże czynszowe kamienice… Tata, mimo siedemdziesiątki na karku, wrócił do zawodu lekarza „na państwowym”, a Stanisław podjął studia medyczne, ale skwapliwie uzupełniał rodzinny budżet, publikując swe literackie iuvenilia w efemerycznych wydawnictwach. „Człowiek z Marsa”, pisany zapewne jeszcze we Lwowie, niewątpliwie pod ideowym wpływem Wellsa-Wellesa, do tej porcji tekstów należy…

Lektura „Człowieka z Marsa”, jeśli jest dostatecznie uważna, daje dobry wgląd nie tylko w ten jeden z zasadniczych nurtów twórczości science fiction i całej filozofii futurologicznej Lema – czyli w dylemat Kontaktu. Lem zdawał sobie sprawę, że cały ten dylemat to czysta spekulacja, a jego aspekt użytkowy to bardziej rozrywka niż ewentualność praktycznego zastosowania kiedyś tam. Owszem – bądźmy gotowi, ale bez przesady, bez wypatrywania, bez przesadnego ślęczenia przy teleskopach i wydrukach z namierzania radiowego. Szkoda czasu, zdrowia i budżetu. Natomiast drugi nurt Lemowskiej twórczości – czyli antagonizm „człowiek – technika” najogólniej rzecz ujmując – w miarę tzw. postępu nabiera i rozmiarów, i ostrości… W sytuacjach ekstremalnych dojść może, a może i dochodzi, do zdobycia dominacji przez „technikę”, czemu „człowiek” nie zawsze potrafi się oprzeć. Wypisz, wymaluj – bunt maszyn, bunt robotów, czy wreszcie całkiem współczesna supremacja sztucznej inteligencji…

W „Człowieku z Marsa” tego aspektu lemologii jest jeszcze niewiele, a „Summa technologiae” to jednak pieśń odległej przyszłości, ciągle zasadniczo w lekturze nieprzeczuwalna. „Człowiek z Marsa” to jednak wojna światów – ale do kulminacji intelektualnej tego dylematu w „Fiasku” (gdzie to My jesteśmy bezmyślnym, bezwzględnym agresorem!) wciąż równie daleko w twórczości Lema – będzie dobre cztery dekady… Kameralna konstrukcja fabuły „Człowieka…” – odizolowane, zamknięte laboratorium, a w nim grupka fachowców, zebrana raczej ad hoc, usiłuje zbadać Obiekt z Marsa, później nawiązać z nim Kontakt, by go w końcu rozwalić w drebiezgi – taka konstrukcja sprzyja wielopłaszczyznowej analizie ludzkiej natury w zetknięciu się z sytuacją ekstremalną, wymykającą się wiedzy i doświadczeniu. Autor może zbudować i stosownie do swego zamiaru wyposażyć figury działających postaci, bohaterów swej fabuły, w zestaw cech uwypuklających ideowe tudzież intelektualne zapotrzebowanie narracji. Przede wszystkim wiedza, potem skłonność do podejmowania ryzyka eksperymentalnego, ciekawość, elastyczna zdolność uczenia się, wreszcie odwaga. Poddana próbie ostatecznej wykształcona i moralnie zaimpregnowana na zło jednostka ludzka powinna sprostać wyzwaniom. Chyba że Przybysz celowo zdezintegruje takiej jednostki osobowość…

Ale w „Człowieku z Marsa” Lem nie poprzestał na wykreowaniu typowej dla literatury science fiction jednostki fabularno-narracyjnej, czyli Ekipy – gromadki ponadprzeciętnych fachowców, skierowanej przez Ludzkość do rozwiązania Problemu. Jego koncepcyjny, kreacyjny geniusz kazał wzbogacić „naoliwioną” Ekipę o przypadkowego człowieka znikąd, reprezentującego całkiem inny porządek intelektualny: człowieczka kierującego się zdrowym rozsądkiem, myślącego nieliniowo, zdolnego do improwizacji, odrzucania szablonów, nieskorego do ulegania autorytetom a priori, zdolnego do stawiania głupich pytań, nieregulaminowo pomysłowego, upartego i ze wszech miar niekonwencjonalnego. Kogoś myślącego w poprzek i wymykającego się wszelkim próbom dokładnego zalgorytmizowania. Taki jest McMoor – pierwszoosobowy narrator „Człowieka z Marsa” – bezrobotny dziennikarz i niedoszły medyk, na mocy fatalnego zbiegu okoliczności i nieporozumień „uwięziony” w ekipie próbującej Kontaktu.

Znawcy dorobku Lema bez wątpienia rozpoznają w nim prototyp (który w dalszej literackiej obróbce ulegnie istotnym ulepszeniom…) jednej z czołowych postaci Lemowych – czyli pilota Pirxa. Wprawdzie bohater ów został przez Lema użyty w innym niż wojny światów nurcie ideowym twórczości – mianowicie w kwestii starcia człowieka myślącego z zasadzkami technologii, w kwestii naprostowywania technologicznych zagrożeń dla egzystencji – ale ostatecznie… Przypomnijcie sobie, jaki los autor zgotował swemu bohaterowi, gdy już kazał mu odejść, i co się stało kilka wieków później z zahibernowanymi szczątkami komandora Pirxa na pokładzie mknącego rączo w przestrzeń ku Spotkaniu statku kosmicznego „Eurydyka” (czytaj w „Fiasku” – ostatniej powieści Lema…). Resztki z Pirxa posłużyły, wespół z resztkami innego pilota, do zrekonstruowania kompletnego człowieka, tyle że pozbawionego świadomości swej przeszłości, który został wykorzystany jako awangardowa szpica do Kontaktu z Tamtymi, znaczy osobliwymi, ładnie wymyślonymi Kwintanami… Ale prototyp Pirxa – naiwnego prostaczka, który „naumiał się” praktykować żelazną kartezjańską logikę, a zarazem zaprzeczyć takowej, gdy okazywało się to potrzebne – powstał ponad cztery dekady wcześniej; podczas lektury „Człowieka z Marsa” obserwujemy go in statu nascendi

Zresztą ten niewielki objętościowo i zaskakująco dojrzały tekst jest prawdziwą forpocztą całego wachlarza Lemowych zainteresowań twórczych w obszarze science fiction i o całe dziesięciolecie wstecz przesuwa „kosmiczny” debiut autora. Lemolodzy i lemoznawcy wręcz przymus lektury mają; dla innych to naprawdę ciekawe doświadczenie…

Tomasz Sas
(17 03 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *