Manuela Gretkowska Wenecja. Miasto, któremu się powodzi Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2020 Rekomendacja: 2/7 Ocena okładki: 3/5 Na go, na go, na gondoli… Rzeszowszczyznę powodzie pewnie znowu zaleją.Ej, powodzi się ludziom w Ustrzykach. (fragment piosenki Jana Kaczmarka i Kabaretu Elita „Nie odlecimy do ciepłych krajów”…) Niewątpliwie. Jest Wenecja wśród piątki miast włoskich, którym chętnie oddałbym duszę i ciało, to znaczy zamieszkał do końca życia (pozostałe to Florencja, mój ukochany Mediolan, Rzym i Werona – kolejność nieprzypadkowa…). Ale już na to za późno – czas minął. Jest bowiem wysoce nieprawdopodobne, iżby dwa stany decydujące o mojej doczesnej egzystencji – stan zdrowia i stan majątku – jednocześnie i w sposób skoordynowany pozwoliły na choćby krótkotrwałą podróż do Italii. A gdyby nawet, to i tak pierwszeństwo miałby Mediolan. Więc pozostaje literatura, zwłaszcza nieoceniona Amerykanka Donna Leon i jej weneckie kryminały z komisarzem Guido Brunettim. Mam jeszcze stary, sfatygowany, przedarty na zgięciach plan miasta, no i dostęp do archiwum map i zdjęć Google’a. Plus własna pamięć… Więc w sumie mało. Toteż gdy zobaczyłem w księgarni „Wenecję” Manueli Gretkowskiej, ucieszyłem się niezmiernie, albowiem w jej rozlicznych talentach od zawsze sporo pokładam nadziei tudzież zaufania. No i faktycznie – luzacka i osobliwie niezdyscyplinowana to książczyna, w…
J. Maarten Troost Życie seksualne kanibali Przekład: Małgorzata Glasenapp Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Archipelag-Nieustannego-Deficytu-Wszystkiego (z budzącymi zdumienie wyjątkami…) Gdy w Europie (głównie, ale nie tylko tu…) szalała Wielka Wojna, nazwana później pierwszą światową, leżący na Morzu Salomona (niedaleko Nowej Gwinei, takiej wyspy całkiem sporej…) archipelag Wysp Trobrianda stał się areną naukowej penetracji polskiego antropologa Bronisława Malinowskiego. Dzielny ów uczony, nie bacząc na ekstremalnie odbiegające od europejskich standardy lokalnej egzystencji tropikalnej, uporczywie badał obyczaje, zachowania i kulturę autochtonów – plemienia, które samo się zwie Kiriwina, a należy do rodziny ludów melanezyjskich. W rezultacie nasz rodak okazał się być uczonym światowej miary, wybitnym teoretykiem i nauczycielem antropologii, autorem prac o przełomowym znaczeniu, zwłaszcza fundamentalnego „Życia seksualnego dzikich”. Do dzisiaj inni uczeni w tej branży czerpią pełnymi garściami z dorobku mistrza; od czasu do czasu tylko wzniecając nierozstrzygnięty wciąż spór, czy oszałamiające rezultaty badań terenowych Malinowskiego to efekt dokładnych obserwacji, czy też może tzw. obserwacji uczestniczącej na wielką skalę… Jak tam było, tak było… W każdym razie dzieło Malinowskiego to fundament antropologii współczesnej, porównywalny chyba tylko z dorobkiem późniejszego o pokolenie badacza francuskiego, strukturalisty Claude’a Levi-Straussa, autora wiekopomnego „Smutku tropików”… A samo „Życie seksualne…
William Dalrymple Ze świętej góry Przełożył Krzysztof Obłudzki Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017 Rekomendacja: 5/7 Ocena okładki: 4/5 Na niebiańskiej łące coraz mniej różnych kwiatów; wszystkie jednakowe… Na hasło: „ortodoksyjny mnich prawosławny” usłużna wyobraźnia podsuwa figurę odzianego w czarną szatę (zapewne habit jakiś albo riasę…) okazałego brodatego męża spędzającego dziesięciolecia całe w gromadzie jemu podobnych, mieszkających wespół w klasztornym odosobnieniu – na modlitwie, kontemplacji, lekturach i przepisywaniu starych ksiąg, pisaniu ikon, uprawianiu wątłego, kurzem oprószonego ogródka, śpiewach chóralnych ku czci Najwyższego i innych zajęciach bogobojnych, chyżo posuwających ziemskie, doczesne sprawy ku nieuniknionemu i niemal pewnemu zbawieniu… Z monastyru prosto na niebiańską łąkę. Na szczęście chrześcijaństwo monastyczne obrządków wschodnich (prawosławie wedle rytu bizantyjsko-moskiewskiego zaledwie małą cząstką jest wielopostaciowego kościoła Orientu, wywodzącego się z nauczania Chrystusa…) żyło przez stulecia w rytmie bogatszym niż tylko mniej lub bardziej klauzurowe wspólnoty osiadłych braci, kultywujących celibat, duchową ascezę, ubóstwo i posłuszeństwo. Po rzymskich cesarskich traktach i pielgrzymich ścieżkach, po karawanowych szlakach od oaz Egiptu po barierę nieprzebytej grani Kaukazu, między ludzkimi osadami i wyniosłymi monastyrami wędrowały tysiące braci duchownych, ciekawych świata i ludzi, głoszących Słowo, żywiących się darami wiernych, ćwiczących cnotę cierpliwości, umartwiających ciało i ducha. Zapewne niektórzy z nich byli agentami policji, funkcjonariuszami…
Hubert Klimko-Dobrzaniecki Zostawić Islandię Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2016 Rekomendacja: 4/7 Ocena okładki: 3/5 Nostalgia słowiańskiego wikinga, czyli wołowina z tranem Karierę literacką Huberta Klimko-Dobrzanieckiego od kilku lat śledzę z sympatią i nieudawanym zainteresowaniem. Lubię bowiem facetów osobnych, trasujących własne szlaki w kompletnej izolacji od pisarskich mód, stadnych fascynacji i gorączkowego odkrywania, jakie też najaktualniejsze są trendy opiniotwórczych koterii, by w nie się wpasować – czy to przodem, czy tyłkiem, byle Nominację załapać… A taki Klimko (to nazwisko po żonie; po tatusiu, który odszedł w siną dal trzy bloki nieopodal, jest Dobrzaniecki…) ma to gdzieś. Robi swoje, a w zasadzie szuka swojego tam, gdzie go fantazja (po części zapewne motywowana materialnie…) zaniesie. No i pisze też po swojemu. Na początku trochę na boku jakby uporczywej walki o pomysł na życie i środki na życie. A ponieważ umie opowiadać, tworzyć klimaty i ludzi – innymi słowy: kreować osobliwą (może nieco po Einsteinowsku zakrzywioną…) przestrzeń fabularną, to pewnym czasie terminowania literatura zaczęła mu do życia wystarczać. Nawet Nominacje przychodziły niechcący… Ale co się przedtem nachapał, to jego: dorastanie w Bielawie, nowicjat u pallotynów, studia rozmaite filo-, a nawet teolo-, cebulki i kapucha w Holandii, mały handełes zigaretten nach Berlin, studia filologiczne…