Agnieszka Meyer Karmin Wydawnictwo mg, Warszawa (?) 2017 Rekomendacja: 2/7 Ocena okładki: 3/5 Księgi są nieśmiertelne, ale… potrzebują strażnika Jestem zakłopotany… Po lekturze „Karminu” Agnieszki Meyer mnie to zakłopotanie dopadło. Po pierwsze – dlatego, że to powieściowy debiut autorki skądinąd w pisaniu biegłej (dziennikarstwo i temuż podobne…). A wobec debiutów zwykłem stosować niejakie ulgi (dopiero test drugiej książki decyduje…). Po drugie – bo to romans jak się patrzy: z nutką skrytej powagi, metafizyki, wiedzy tajemnej tudzież transcendencji i profesjonalnego bibliofilstwa; z dobrym seksem, w globalnej scenografii, z rozstaniami, nieporozumieniami, rozpaczą, zaborczością, podejrzliwą zazdrością oraz niemożnością – wręcz atrofią umiejętności porozumiewania się… Po trzecie zaś – gdyby literalnie zastosować krytycznoliterackie narzędzia wartościujące w sensie ścisłym, nie obeszłoby się bez użycia inkryminowanego po wielekroć słowa na gie (którego nie rozwijam do końca, bo po sądach za to ciągają…). Osobliwie zaś w sensie języka, gatunku metafor skrzących się jak kryształki skarmelizowanego, przesłodzonego syropu, inkrustujące kałużę wytrawnego… kiczu. Wobec powalającej urody niektórych metafor staję skruszony i oniemiały; ręce opadają, przez struny głosowe nie przechodzi dyktowane przez rozum słowo powszechnie uznane za niestosowne, wręcz grubiańskie – w rodzaju, bo ja wiem: na przykład kurwa mać… A z tym wszystkim nie potrafiłbym czegokolwiek niemal zarzucić warstwie…