Świat w oczach sąsiadki

29 grudnia 2025

Ryszard Koziołek
Świat w oczach sąsiadki
Wydawnictwo Znak, Kraków 2025

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Drybler w krainie kopaczy prostych

Jednym z podgatunków felietonu medialnego, czyli pisywanego (lub wygłaszanego) regularnie w konkretnym miejscu i czasie, jest tzw. felieton koncepcyjny, lub (innymi słowy zdefiniowany) figuratywny. Gatunkowa jego odrębność zasadza się na kreacji – już to fikcyjnego narratora, już to specjalnych dekoracji, już to legendy jakiejś osobliwej albo zmyślnie zmyślonego interlokutora i partnera błyskotliwych scenek z udziałem autora – lub wszystkiego tego naraz.

W epoce rozkwitu współczesnej felietonistyki polskiej, czyli w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia dziennikarz i krytyk literacki Jan Zbigniew Słojewski na potrzeby felietonowe w tygodniku „Kultura” wykreował postać niejakiego Hamiltona – zgryźliwego staruszka o umiarkowanie konserwatywnych, acz zdroworozsądkowych poglądach, sięgającego pamięcią w daleką przeszłość – do przedwojnia (ale tego przed I wojną światową), mniemanego współpracownika warszawskiego kardynała Aleksandra Kakowskiego ni mniej, ni więcej. Figura wykoncypowana była z nadmiarową aż konsekwencją i dyscypliną intelektualną, wiarygodnie i wielce erudycyjnie. Innymi słowy: jedyna taka w ówczesnym urobku felietonistycznym krajowej prasy polityczno-kulturalnej – popularna i lubiana… Kiedyś spytałem pana Zbyszka, kiedy zamierza umrzeć (a był wtedy młodzieńcem trzydziestoparoletnim) – mając na uwadze biologiczne prawdopodobieństwo funkcjonowania wymyślonego figuranta. Słojewski się obruszył wielce i warknął, że nieprędko, bo dobrze mu idzie. No i przeciągnął swego Hamiltona lekko poza granice wiarygodności (ludzie tak długo nie żyją…), ale nie uronił przy tym nic z jego legendarnej sprawności umysłowej.

Skądinąd wiem, że taka kreacja felietonowa to ciężka robota i spore zobowiązanie. A skąd wiem? No cóż, niżej podpisany przez trzy lata z cotygodniową regularnością pisywał felietony pod wspólnym nagłówkiem „przejście podziemne”. Nazwa wskazuje, że wykreowana tam była fikcyjna dekoracja, czyli poprowadzone pod powierzchnią miejskiej tkanki architektonicznej tunelowe urządzenie urbanistyczne w postaci ciągu komunikacyjnego separującego bezkolizyjnie ruch pieszy od kołowego. Ale istotna była pewna mikrospołeczność „zamieszkująca” przejście – na ogół domorośli handlowcy trotuarowi (a to w epoce ostrej, choć schyłkowej komuny było, przed rozkwitem szczęk i łóżek polowych). Był Malarz Grunt – deklarz, który oferował dzieła sztuki, była Góralka Beatka, z sukcesem sprzedająca wyroby rękodzielnicze z nadwyżek wełny owczej (mieszanej z watą) – jako to swetry, czapki, szaliki, skarpety i temuż podobne, pochodzące z manufaktur w trójkącie Skomielna Biała – Mszana Dolna – Rdzawka. Sam narrator maskował się pod figurą ezoterycznego bukinisty, zachwalającego horoskopy, senniki, podręczniki medycyny alternatywnej i rozwoju duchowego… Postacie te (oraz wiele jeszcze innych, mniej lub bardziej epizodycznych) wiodły między sobą nieustające rozhowory na tematy ogólne i aktualne. Kilka sezonów tej harówki mam zaliczone, więc mniej więcej wiem, na co porywa się każdy z felietonistów, kreujących taką formułę twórczą – a rezultaty podziwiam i szanuję…

Dlatego pisane wedle tej receptury teksty ulotne Jego Magnificencji Koziołka – oprócz wielu zatrudnień i profesji w branży akademickiej, stałego felietonisty tygodnika „Polityka” – wielce mi się wydały interesujące. Profesor Koziołek poszedł po stosunkowo niedużej linii oporu materii twórczej, ale to linia wyrafinowana i wielce zdyscyplinowana intelektualnie. Otóż wykoncypował on figurę Sąsiadki – osoby o języku ciętym, poglądach zdecydowanych, nieskorej do kompromisów, odrobinę sceptycznej, złośliwej i cynicznej oraz kompletnie niepodatnej na argumentację populistyczną. Sąsiadka imć pana rektora jest nosicielką tzw. odchylenia zdroworozsądkowego (nie mylić z chłopskim rozumem) na bogatej palecie ludzkich intelektów oraz racjonalistką wysokiej próby. Jako taka jest wymarzonym wprost kontrapunktem dla profesorskiej, Koziołkowej ontologii stosowanej w podglądaniu rzeczywistego świata. Jaka szkoda, że to nie ona pisze te felietony. Ale pan profesor wprowadził tę figurę w innym celu – wydało mu się, że wypada zadość uczynić praktycznym konsekwencjom obserwacji, iż dwie płcie jednak różnią się od siebie nie tylko w obszarze biologii. Że istnieją i dobrze się mają różnice w obrębie świadomości i życiowej praktyki obu płci razem i każdej z osobna.

Koziołek zaczyna swe felietony od krótkiego starcia (które wszak nie zawsze jest konfliktem) werbalnego z Sąsiadką na klatce schodowej, w windzie albo tuż przed blokiem. To takie sui generis wprowadzenie do tematu. Czyli do „cosia” z życia… Koziołek bowiem należy do tych felietonistów, którzy kontakt z wielką polityką podtrzymują tyle o ile – gdy już nie można się wywinąć, bo zbytnio kąsa nas po łydkach. Ale tak na co dzień to szkic socjologiczny z terytorium katowickiego Piazza Miarka (czyli placu Karola Miarki) jest mu bliższy i ważniejszy niż werbalna haratanina w ławach na Wiejskiej ulicy w stolicy. Od chodzenia po mieście, nawet tak nieznacznym i nudnym jak Katowice (gdzie jego magnificencja ma zaszczyt rektorować miejscowemu uniwersytetowi), zawsze przybywa obserwacji, refleksji i tego boskiego zmęczenia, które jest w istocie natchnieniem i łatwo zmienia się w słowa. A zważywszy na poziom Koziołkowej erudycji, zaś w szczególności oczytania w literaturze wszelakiej (od podręcznika ciesiołki po „Raj utracony”), tropienie Koziołkowych fraz i metafor to przyjemność tak czysta, jak kąpiele z bąbelkami u leczniczych wód Karlsbadu…

A przecież co do istoty nie ma w tych tekstach nic wyrafinowanego – przypominają wręcz swojskie, pospolite, ale niewymownie smaczne drożdżówki z kruszonką. Wewnątrz populacji profesorów literatury to sprawność niezwyczajna i rzadka – iżby który pisać potrafił tak, że do jego tekstów upowszechniania zbędna jest pomoc tłumacza. Koziołek potrafi zapanować nad pokusą stosowania szyfrów profesorskiej hermeneutyki (aczkolwiek zapewne zna je i umie) do tego stopnia, że musi co jakiś czas przypominać expressis verbis swoim czytelnikom, że jest profesorem pleno titulo belwederskim i sroce spod ogona nie wypadł. Ale co tam – Koziołek zapewne zdaje sobie sprawę z bolesnej koniunkcji: im więcej w jego tekstach byłoby „naukawego” języka i przekazu, tym łacniej Baczyński zaprzestałby Koziołka drukować… Dlatego uroda Koziołkowego języka jest wręcz wzorcowa.

Co zaś zakresu merytorycznego się tyczy – to inna rozmowa. Koziołek jest – jak się wydaje – pozytywistą totalnym, a wszelkie mesjanizmy, romantyczne fantazje i wzloty ducha kędyś tam są mu genetycznie obce; wręcz doprowadzić mogą do wstrząsu anafilaktycznego. Owszem – jest-ci on badaczem zawziętym Sienkiewicza, lecz przecie nie afirmującym, wielce krytycznym raczej (choć nie bez cząstkowej aprobaty ze względów praktycznych). Ale otwarte pozostaje pytanie, czy wyposażenie intelektualne, zobowiązania ideowe, poglądy na życie i tzw. dzielność publicystyczna (czyli skłonność do wdawania się w awantury) Koziołka sprzyjają jego działalności felietonowej – czy nie. Odpowiedź wydaje się prosta – sprzyjają o tyle, o ile zwarte są i jednolite. Analiza tych tekstów wskazuje raczej, iż Koziołek nie należy do gromady rozlazłych i koniunkturalnych komentatorów rzeczywistości, zmieniających fronty wedle mód bieżących. Przeciwnie – opoką on-ci jest, drogowskazem i nosicielem. Ale czego? Jak to czego – uczciwego, wiernego zasadom tudzież literalnie rozumianym ewangelicznym cnotom luterańskiego światopoglądu. Jeśli ktoś się urodził na Śląsku Cieszyńskim, to tak ma.

Tedy z najgłębszym przekonaniem pozwalam sobie rekomendować myśl strzelistą Koziołka, którą do obiegu wprowadził (za Pilchem Jerzym) – „Na fali chwilowej euforii pozwalam sobie marzyć, że wszyscy mamy w sobie ten sam zmysł moralny, co każe najpierw pomóc gołębiowi ze złamanym skrzydłem, który ląduje na naszym balkonie, a dopiero potem zapytać, co robił za komuny.” (Ja bym ptaka w ogóle o to nie pytał – nigdy; ale to tak na marginesie.)

Czytajcie zatem Koziołka, bo to rara avis felietonistyki – moralista, ale bez tej charakterystycznej napinki ortodoksów i misjonarzy. Idzie tylko o to, by się nie rozwiódł (intelektualnie, ma się rozumieć) z Sąsiadką – i aby Baczyński go nadal miłował jak siebie samego…

Tomasz Sas
(29 12 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *