Craig Symonds 
Nimitz na wojnie
Przełożyli Łukasz Hajdrych, Łukasz Witczak
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2025
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Dobry admirał
Pearl Harbor – nie, Pearl nie – w trakcie (i od roku przedtem) tej haniebnej, straszliwej i dalekosiężnej w swych skutkach klęski floty on – Chester William Nimitz – dowodził… biurkiem w sztabach US Navy w Waszyngtonie. W stopniu dwugwiazdkowego admirała. Po angielsku nazwa stopnia brzmi rear admiral upper half, co dosłownie znaczyłoby „tylny admirał górnej połowy” – jakoś tak bez sensu… Ale rear admiral to nazwa stopnia mająca swe źródło i początek w odwiecznej taktyce floty, operującej kolumnami okrętów w szyku torowym; admirałowie i wiceadmirałowie dowodzili eskadrami od czoła, zaś oficer funkcyjny w stopniu rear admiral… no cóż – pilnował tyłów i porządku na redzie, gdy flota gromadziła się przed walką. Po polsku ten stopień nazywa się kontradmirał (zresztą w kilku innych marynarkach świata też, np. we włoskiej: contrammiraglio – tyz piknie, nieprawdaż?). No – ale w marynarce USA tych rear admirałów są dwie grupy – lower half i upper half (czyli dolna i górna połowa) – więc jak poszukać polskiego odpowiednika nazewniczego? Kontradmirałem bezspornie jest rear admiral lower half (jednogwiazdkowiec), ale czym jest rear admiral upper half? W rezultacie funkcjonują dwie linie interpretacyjne: wedle pierwszej admirał upper half ciągle jest kontradmirałem, wedle drugiej – to już wiceadmirał. Czego konsekwencją jest uznanie, że ich viceadmiral (trzygwiazdkowiec) to już po naszemu pełny admirał, a ich admiral – to czterogwiazdkowy, najwyższy stopień w marynarce (nie licząc… pięciogwiazdkowców, ale to już inna historia).
W każdym razie, w chwili przesławnego lania, które Flota Pacyfiku odebrała 7 grudnia 1941 roku, dwugwiazdkowiec Chester W. Nimitz urzędował w Admiralicji i… cieszył się, że rok wcześniej odmówił przyjęcia dowódczej nominacji na stanowisko w Pearl, zgrabnie i dyplomatycznie tłumacząc się, że na listach stopni i starszeństwa US Navy jest ze trzydziestu paru admirałów o wyższym „zaszeregowaniu” mogących objąć z lepszym skutkiem dowodzenie na Pacyfiku. Stanowisko dostał admirał (też wtedy dwugwiazdkowy) Husband Edward Kimmel. Jego los jest znany i dość oczywisty: dowództwo i opinia publiczna głównie jemu przypisała odpowiedzialność za klęskę w Pearl. Odwołano go, posłano na emeryturę. I zniknął… Gdyby Nimitz był na jego miejscu, czekałby go zapewne taki sam los. I nikt nie pisałby jego chwalebnej biografii…
Ale nie mógł odmówić dowództwu marynarki ani prezydentowi, gdy propozycję objęcia Floty Pacyfiku ponowiono tuż po zbombardowaniu bazy w Pearl. Gdy jego ukochaną marynarkę przyłapano ze spuszczonymi portkami? No, to byłaby dezercja. Jeśli nie faktyczna, to z pewnością intelektualna i emocjonalna – czyli równie dyskwalifikująca oficera. Dlatego 25 grudnia 1941 roku wysiadł z „latającej łodzi” PBY Coronado na lądowisku wodnosamolotów przy Ford Island w zatoce Pearl, by ostatniego dnia roku już oficjalnie objąć (z czterema gwiazdkami na epoletach) stanowisko głównodowodzącego Floty Pacyfiku. Floty znacznie uszczuplonej – bez ośmiu zatopionych lub ciężko uszkodzonych pancerników; za to ze wszystkimi trzema („Lexington”, „Saratoga”, „Enterprise”) lotniskowcami i obiecanym czwartym („Yorktown”), wycofanym z Atlantyku. I z flotyllą dobrych okrętów podwodnych z doświadczonym dowódcami (sam Nimitz przed laty rozpoczynał marynarską karierę jako podwodniak).
Te ostatnie w pierwszej fazie wojny nie odegrały jednak roli, jaką mogły zagrać, a to z uwagi na fatalny w skutkach błąd Marynarki, za który Nimitz i tak był po części odpowiedzialny… Chodzi o wady konstrukcyjne torped Mark XIV, które nie… eksplodowały po celnym trafieniu – zarówno wtedy, gdy używano nowoczesnych, supertajnych zapalników magnetycznych, jak i tradycyjnych kontaktowych. Sztabowcy-naukowcy z Waszyngtonu nie dopuszczali myśli, że ich torpeda to szajs i ponad rok dowodzili, że to dowódcy okrętów (oraz piloci lotniskowcowych eskadr torpedowych) nie potrafią strzelać. Nimitz oczywiście w tym sporze wspierał swych podwładnych, ale nie tak energicznie, jak powinien; bał się oskarżeń o nepotyzm, bowiem jego syn Chester Junior służył na okrętach podwodnych. Dopiero w połowie 1943 roku przezbrojono flotę w nowe, wolne od wad torpedy…
Utrata pancerników wymusiła na flocie zmianę całej teorii walki na morzu. Poprzednia doktryna zakładała, że decydującą rolę odegra siła ognia artylerii głównej (kalibry dział przekraczały już 400 milimetrów…) pancerników, które zmiotą z powierzchni morza okręty przeciwnika. Ba, gdzieś w tyle głowy każdy admirał „artylerzysta” miał (i dopieszczał) wizję walnej bitwy dwóch wrogich flot gdzieś na środku oceanu… W tych wizjach lotniskowce pełniły role pomocnicze, ochraniając z powietrza zespoły pancerników i prowadząc na ich rzecz dalekodystansowe rozpoznanie. Ale wszechmocny Przypadek zdecydował inaczej – lotniskowce wyszły z bazy w Pearl przed atakiem, a japońscy piloci nie znaleźli eskadry. Trzeba było doktrynę operacyjną dostosować do stanu i możliwości floty. A poza wszystkim ktoś umiejący liczyć usiadł za biurkiem i wreszcie skalkulował uczciwie możliwości operacyjne obu typów okrętów. Ocalałe z pogromu pancerniki maksymalnie woziły do dziewięciu dział artylerii głównej największych kalibrów, strzelających pociskami o wadze mniej więcej tony, może nieco cięższych, na dystans około 20 mil morskich (czyli jakoś tak do widzialnego horyzontu); no i działa te nie były zbyt szybkostrzelne. Duży lotniskowiec zabierał grupę samolotów trzech typów (bombowców nurkujących, niskopułapowych samolotów torpedowych i myśliwców) – do 90 maszyn, których skuteczny zasięg bojowy dochodził do 150 mil morskich, zaś masa przenoszonego ładunku bojowego (bomby, głowice torped) była nieporównywalnie większa niż waga pocisków pełnej salwy (i to niejednej…) pancerników. A poza tym pancerniki były wolne (nieco ponad 20 węzłów), a lotniskowce potrafiły rozwijać prędkości do 35 węzłów. To oznacza, że nie powinny działać razem…
A jeśli ktoś nie uwierzył liczbom i papierowym kalkulacjom, to na samym początku wojny na Pacyfiku dostał bolesne (w sensie fizycznym) potwierdzenie, że to prawda… Oto w trakcie kampanii na Malajach już 10 grudnia 1941 roku Brytyjczycy utracili pancernik „Prince of Wales” oraz krążownik liniowy „Repulse” – w ciągu kilkudziesięciu minut, w wyniku skoordynowanych ataków japońskich bombowców i samolotów torpedowych, operujących wprawdzie z lądu, ale takich samych jak lotniskowcowe samoloty pokładowe. I to był prawdziwy koniec ery pancerników, w sensie operacyjnym – bo niedobitki tej klasy okrętów pływały w służbie prawie do końca XX wieku… Era i doktryna używania lotniskowców w boju zatem zaczęła się od… masowego utopienia (w czysto dosłownym sensie) konkurencji.
W tę strefę ledwo, ledwo kontrolowanego chaosu, z woli prezydenta Franklina Delano Roosevelta oraz głównodowodzącego Marynarki USA admirała Ernesta Josepha Kinga, na stanowisko dowódcy Floty Pacyfiku został wrzucony Chester W. Nimitz. 56-letni kontradmirał „z górnej polowy” był oficerem doświadczonym, a przebieg służby miał imponująco zróżnicowany. Był między innymi stoczniowcem, dowódcą okrętów i sztabowcem we flocie podwodnej, dowodził niszczycielami, krążownikami i pancernikami (oraz zespołami tych okrętów), szkolił rezerwistów marynarki na uniwerku Berkeley, był szefem Biura Nawigacji w waszyngtońskiej admiralicji. Innymi słowy: umiał pływać na wszystkich wodach, wszystkimi (no, prawie – nigdy nie dowodził lotniskowcem) okrętami i równie dobrze radził sobie na lądzie. Ale nie był wyróżniającym się orłem, od początku skazanym na wielkość – to dopiero okoliczności służby wyszlifowały najwybitniejszego dowódcę w dziejach Marynarki USA.
Skąd się tacy biorą? No cóż – Akademia Marynarki w Annapolis jest dobrą szkołą charakterów, ale wystarczająco precyzyjnych gwarancji selekcyjnych nie daje. Sprawdzianem jest przebieg służby; gdy już dobrniesz do pułapu dwugwiazdkowego admirała, możesz o sobie powiedzieć, że dalszą karierę masz zapewnioną – jeśli nie narobisz spektakularnych głupstw, nie wejdziesz w konflikt z kimś ważnym, ważniejszym niż ty, no i nie wykonasz żadnych narcystycznych gestów (osobliwie zachowasz powściągliwość w kontaktach z prasą; kontakty te są zarezerwowane dla najwyższych szarż) – no i nie będziesz zadzierał z politykami, zwłaszcza tymi ze stanowisk wybieralnych. Nimitz – jak się wydaje – wypełniał te postulaty kariery z zapasem. Ba, jego bezpośredni przełożony, admirał King, uważał, że Nimitz nie jest aż tak twardym, bezwzględnym sukinsynem, jakim powinien być dowódca floty – ale nie miał wielkiego wyboru. Założył, że dla wysiłku wojennego przyda się kompromisowe usposobienie Nimitza, umiejętność „lawirowania”, dogadywania się w tym kłębowisku sprzecznych interesów, ambicji, idiosynkrazji, zwykłej wrogości, intryg, zasadzek personalnych i ordynarnego wręcz kopania dołów. King wprawdzie oczekiwał, że Nimitz ograniczy swe skłonności do wybaczania błędów, że będzie bardziej dowódcą-rozkazodawcą niż „negocjatorem” – ale wtrącał się umiarkowanie, a z upływem czasu jeszcze mniej… Nie chciał też dyskutować z Rooseveltem, który po prostu kazał Nimitzowi siedzieć w Pearl aż do definitywnego rozprawienia się z Japończykami. Co zresztą Nimitz skrupulatnie wykonał (nie licząc jego przeprowadzki w połowie wojny na dopiero co zdobyty Guam, by być jednak bliżej strefy walk).
Szczegóły tej wojennej odysei admirała znajdziecie sobie, drodzy czytelnicy, w książce – nie mam zamiaru niczego wyliczać ani opisywać. Zauważyć jednak się godzi, że Nimitz od samego początku (choć na Hawajach urządził się dość wygodnie) nie miał zamiaru siedzieć na tyłku na plaży i za biurkiem, czekając, aż inni zrobią za niego to, co powinno być zrobione. Przeciwnie – od początku rzucił się do walki, nie czekając na obiecane wzmocnienia, iluzoryczne skądinąd, bo obowiązywała wtedy doktryna „Germany first”, koncentrująca wysiłek wojenny, logistyczny i produkcyjny na Atlantyku i pokonaniu Niemców. Ale potrafił wykorzystać to, co miał na wodzie i w powietrzu – co więcej: znalazł idealnych „podwykonawców” (admirałowie Halsey i Spruance), a we wszystkich zaszczepił wolę walki – bez kierowania się gniewem i innymi emocjami, za to z chłodnym namysłem.
Na klęskę Pearl odpowiedział już pół roku później, gdy w bitwie o Midway (strategicznie położone małe wysepki na środku oceanu) amerykańscy piloci zatopili cztery największe lotniskowce Połączonej Floty Cesarstwa: „Kagę”, „Akagi”, „Soryu” i „Hiryu”. Po tej bitwie Japończycy już nie odbudowali przewagi, jaką mieli po zbombardowaniu Hawajów… A Nimitzowi poszło w zasadzie z górki – sukces był kwestią czasu i udanego przezwyciężania wewnętrznych sporów, animozji tudzież nieprzemyślanych „inicjatyw” w wojnie na Pacyfiku. Admirał miał kwalifikacje, by zwyciężyć…
Profesor Craig Symonds (to już trzecia jego książka, którą tu rekomenduję…) zarzeka się, że jego książka o Nimitzu to nie jest biografia admirała, tylko próba podsumowania jego udziału w wojnie na Pacyfiku i zarazem próba krytycznego oglądu jego wpływu na wynik tego starcia. Rozumiem zastrzeżenia Symondsa i dostrzegam w nich pewien sens poznawczy. Ale zastrzeżeń tych nie podzielam. Uważam, że to jednak biografia – kompetentna i wszechstronna (mimo pewnych samoograniczeń). W każdym razie na pewno wyczerpująco odpowiada na pytanie, dlaczego stosunkowo mało znany admirał z tłumu innych równorzędnych mu admirałów, udźwignął ciężar obowiązku największego z możliwych w tej wojnie. Nic na to przekonująco nie wskazywało – ale dał radę, ze sporym naddatkiem. Bez wahań, bez kompleksów, bez hamletyzowania, bez poczucia winy. Ale czy beyond of duty? (czyli ponad obowiązek). Chyba nie. Był po prostu dobry, a dobremu łatwiej stać się wybitnym, nawet najwybitniejszym…
Tomasz Sas
(09 02 2025)
P.S. Do PT wydawców i tłumaczy marynistycznej literatury wojennej prośba gorąca, a dotycząca nazewnictwa funkcji i stopni w marynarkach, ze szczególnym uwzględnieniem US Navy. Niechże dowódca okrętu wojennego będzie dowódcą, a nie „kapitanem okrętu” (nawet gdy sam jest w stopniu kapitana – po ichniemu lieutenant). Kapitanowie to funkcja we flocie cywilnej. Niechże stopień captain (po angielsku) będzie wreszcie komandorem (tzw. pełnym – w odróżnieniu od commandera, czyli po polsku komandora porucznika, oraz lieutenanta commandera, czyli komandora podporucznika). Dobrze byłoby wreszcie te (i inne) drobiazgi opanować… TS
Brak komentarzy