Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki

26 stycznia 2025

Maciej Jarkowiec 


Na bulwarach czyhają potwory.
Filmowa historia Ameryki
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Jak kino stworzyło naród…

Kino jest najważniejszą ze sztuk – orzekł Lenin, ale nie dane mu było tej hipotezy w pełni sprawdzić, zrealizować w życiu publicznym. Na pewno on i jego spadkobiercy polityczni udowodnili tylko, że kino jest doskonałym narzędziem propagandy, indoktrynacji i fałszowania obrazu świata. Fikcja i iluzja na wielką skalę… Do tego na sprzedaż – bo fikcja i iluzja są towarem. Powstaje zatem osobliwe narzędzie – podmioty poddane obróbce chętnie za to płacą. Kino nas mami, oszukuje, straszy, nabiera, karmi fałszem i bajką – a my za to płacimy. Czy potrzebujemy tego od świata, w którym żyjemy? Domagamy się odrobiny nierzeczywistości za własne pieniądze? Sukces kina zaświadcza, że tak. Ale dlaczego? Aaa – to już temat na wielkie studium psychologiczne, zaczynające się od analizy percepcji ruchomych obrazów przez nasz mózg (oczywiście z rozbiorem funkcjonowania samych synaps…).

Osobliwie pilnie i wnikliwie należałoby zbadać cerebralnie fazę, którą w skrócie można nazwać „wyjściem z kina”. Chodzi o narysowanie i opisanie tego szczególnego momentu pracy neuroprzekaźników, gdy kończy się i zamiera fala sztucznie zaprogramowanych i wywołanych bodźców, a jej miejsce zajmują na powrót bodźce znane i naturalne, pobierane wprost z rzeczywistego otoczenia. Szok poznawczy i splątanie wrażeń… To właśnie ten moment sprawiać może, iż tęsknimy do powrotu przed ekran, a w skrajnych przypadkach – ustawiamy się ponownie w kolejce po bilety! Dlaczego? To właśnie jest kluczowe pytanie natury epistemologicznej…

Prowizorycznie tylko na dylemat ten spojrzawszy, możemy dojść do wniosku, że istotą naszego bytowania na tym najlepszym (bo jedynym) ze światów jest komplementarna koegzystencja rzeczywistości i nierzeczywistości, prawdy i fikcji. Istnienie tej ostatniej jest żywotnym składnikiem, dynamizującym całe nasze życie. Fikcja łagodzi kontakt z rzeczywistością, leczy rany i traumy, może nawet usuwa ból istnienia. Kino w takim ujęciu to plaster, kataplazm wyzwalający energię niezbędną do stawienia czoła rzeczywistości – może nawet dający psychiczną odporność na wyzwania świata – mało przecież skądinąd przyjaznego. Na ogół…

No i to by się mogło mniej więcej zgadzać. Ale żeby zaraz Naród? No tak… W procesie homogenizacji czegoś, co ostatnio nazywaliśmy amerykańskim narodem, kino odegrało rolę niebagatelną. Obok kolei żelaznych, coca-coli, autostrad międzystanowych, samochodów Forda z taśmy, ćwierćfunciaków od McDonald’sa, radia oraz ligowych rozgrywek baseballa, futbolu i koszykówki… Dzisiejsi Amerykanie są późnymi wnukami i prawnukami kina – niektórzy w sensie ścisłym, bowiem spłodzeni zostali na tylnych kanapach rodzicielskich krążowników szos, zaparkowanych na „widowniach” samochodowych kin, czynnych w każdej niemal prowincjonalnej dziurze między oboma oceanami. Poznałem kiedyś amerykańskiego kolegę po fachu, który wyznał, że wedle rodzinnej legendy do aktu jego poczęcia przyczynił się… western „Rio Bravo”. Owocny akt zespolenia rodziców dokonał się z akompaniamentem kowbojskiej ballady, śpiewanej przez Deana Martina i Ricky’ego Nelsona.

Może to prawda, może nie – ale coś w tej legendzie jest. Co? Biorąc kwestię ogólnie – chodzi o trwającą kilka dziesięcioleci symbiozę zwykłego amerykańskiego życia z kinem. Kino – przynajmniej we swej wstępnej, burzliwej i owocnej fazie rozwoju – stało się narzędziem zjawiska, które nazywam amerohomogenizacją – tyle że od początku ograniczoną do emigracji z populacji białych (lub leciutko pokolorowanych w tyglu południowej Ameryki) judeochrześcijańskich cywilizacji, wywodzących się z odległych w czasie, ale jednak wspólnych korzeni kulturowych. Innych przybyszów (Afroamerykanów i Azjatów) kino homogenizowało jakby mniej…

Zdaniem Jarkowca – pierwszym wielkim wydarzeniem społecznym i politycznym w USA, w którym kino odegrało swą ujednolicającą rolę (poprzez wpływ na opinię publiczną), było… zabójstwo dwudziestego piątego prezydenta Williama McKinleya. Z dominującym polskim akcentem – 6 września 1901 roku w Buffalo strzelił do niego dwukrotnie niejaki Leon Czołgosz, syn emigrantów z Polski, anarchista, bojownik o prawa robotników. Proces był krótki, a wyrok oczywisty – kara śmierci. Egzekucji dokonano 29 października 1901 roku w więzieniu stanowym stanu Nowy Jork w Auburn. Zastosowano krzesło elektryczne; tamtejsza „stanowa instytucja poprawcza” (a w istocie zakład karny o mocno zaostrzonym rygorze, jeden z cięższych w całych Stanach…) bowiem była ogólnoamerykańskim pionierem tej metody wykonywania wyroków śmierci (od 1890 roku).

Egzekucja Czołgosza była wydarzeniem medialnym najwyższej rangi. Rynkiem mediów rządzili wtedy magnaci prasowi, posiadacze wielu tytułów gazet w całym kraju, zorganizowanych jak biznesowe koncerny – z niejakim Williamem Randolphem Hearstem na czele. W metropoliach Wschodniego Wybrzeża trwały na swych posterunkach wielkie i niezależne (częściowo) dzienniki, no i tysiące gazetek lokalnych – abonujących serwisy agencyjne dla wypełnienia treści krajowych i (rzadziej) zagranicznych. Lecz cóż – egzekucja w sensie ścisłym to nie był temat dla gazet. Bo iloma ekscytującymi słowami można było opisywać śmiertelne drgawki skazańca na krześle – tak, by nie narazić się na sianie zgorszenia i propagandę okrucieństwa? Można spróbować zdjęcie zrobić, ale to za mało, za mało… Ale gdyby można było egzekucję pokazać? To już byłoby COŚ – ruchomy obraz więcej jest wart niż tysiące słów.

Monopolistą na rynku ruchomych obrazów był wtedy Thomas Alva Edison – wynalazca i przedsiębiorca, pionier elektryfikacji, rejestracji dźwięków, przesyłania sygnałów i w ogóle setek pożytecznych wynalazków. W dziedzinie ruchomych obrazów miał już za sobą skonstruowanie udanej kamery do rejestracji obrazów i urządzenia owe obrazy prezentującego – w wersji do odbioru indywidualnego (skrzyniowe kinetoskopy) oraz zbiorowego – projektora rzucającego obraz na kawałek białej ściany lub płótna. Usługowe punkty wyświetlania ruchomych obrazków wedle patentów Edisona stały się niezwykle popularne i dochodowe (choć seans kosztował ledwie pięć centów). Późną jesienią 1901 roku w nickelodeonach Edisona (lub przedsiębiorców branży rozrywkowej, który kupili jego opatentowany sprzęt i abonowali krótkie filmy) największą popularnością cieszył się ponadtrzyminutowy obraz „Egzekucja Czołgosza z panoramą więzienia w Auburn”. Obejrzały go miliony Amerykanów, wyrabiając sobie pogląd na temat zbrodni i kary.

Nie od razu publiczność dowiedziała się, że prawdziwa w tym filmie była tylko… panorama więzienia wAuburn. Scenę egzekucji z jej dramatycznymi sekwencjami zainscenizowano w studiu. Role uczestników zagrali członkowie ekipy filmowej Edisona, który po prostu… nie dostał zgody na filmowanie kaźni Czołgosza. Może to i lepiej, bo prawdziwy przebieg akcji (wielominutowe drgawki, dym z uszu i oczodołów…) był znacznie bardziej okrutny niż „dramatyczne” ujęcia kamery Edisona. Sprokurowanie scen egzekucji, a później masowa ich emisja dla publiczności, przekonanej, że ogląda najprawdziwszą prawdę, stało się punktem zwrotnym w dziejach kina – także w teorii i historii sztuki filmowej. Dwie bowiem odtąd były drogi dla zjawiska żywych obrazów. Pierwsza to stawianie kamery naprzeciw realnych zdarzeń. Druga zaś – to stawianie kamery w pustce i organizowanie „zdarzeń” przed jej obiektywem… Z pierwszej drogi zrodził się realistyczny dokument, z drugiej kino artystyczne, dzieło wyobraźni.

Niezależnie od tego, którą z dróg wybrało, kino zameldowało się na scenie globalnego życia publicznego jako wielki gracz – i to za sprawą zainscenizowanej (ergo: sfałszowanej…) egzekucji Amerykanina polskiego pochodzenia, skazanego za zamordowanie swego prezydenta. Esej Jarkowca poświęcony jest temu fenomenowi cywilizacyjnemu – i zarazem jest próbą (skądinąd wielce udaną) zsyntetyzowania roli kina w powstaniu współczesnego narodu amerykańskiego. Mechanizm okazał się prosty i czysto ekonomiczny. Prywatni inwestorzy z branży entertainmentu i spoza niej, zwabieni rosnącą stopą zysków, zbudowali sieć usługowych salonów wyświetlających ruchome obrazy i niezmiennie cieszyli się na widok kolejek ustawiających się do kas. Konsorcja (formalne i nieformalne) baronów filmowej rozrywki jęły naciskać na posiadaczy opatentowanej aparatury rejestrowania obrazów, by powiększali swą produkcję i ofertę. Właściciele kamer nie stawiali oporu – przeciwnie: budowali studia, zatrudniali aktorów, scenarzystów i ludzi potrafiących spiąć to wszystko do kupy – producentów i reżyserów. Produkcja szła pełną parą. A skoro miliony widzów – od leśnych osad w stanie Waszyngton po aligatorowe bagna Florydy, od plaż Kalifornii po rybackie porty w Maine – oglądały to samo, wkrótce dojść musiało do pewnej takiej homogenizacji postaw, potrzeb, poglądów, a w końcu wyznawanych wartości. Nation was born…

Jarkowiec niezwykle skrupulatnie identyfikuje i ustawia w „ciągu technologicznym” przełomowe zdarzenia w dziejach kina. Od monumentalnych i artystycznie fenomenalnych „Narodzin narodu” Davida Warka Griffitha (1915) – filmu, który sprowokował odrodzenie Ku-Klux-Klanu – aż po najbardziej współczesną współczesność – autor tropi kino uczestniczące w kreowaniu amerykańskości Ameryki. Tropienie razem z nim to fascynująca i nieoczywista lektura. Historia kina robiącego naród z garstki tubylców i gromad najrozmaitszych przybyszów (nawet takich jak starowiercy znad jeziora Ładoga, rebelianci z Hondurasu i pasterze jaków z gór Kunlun) jest pomysłem szalonym oraz intelektualnie prowokującym. Niekoniecznie do tego, by się przyłączyć, ale by pilnie oglądać – to na pewno…

Tomasz Sas
(26 01 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *