Konflikt. Militarna historia wojen po 1945

16 grudnia 2024

David Petraeus, Andrew Roberts
Konflikt.
Militarna historia wojen po 1945
Przełożył Arkadiusz Romanek
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Jak to na wojence ładnie, gdy generał z byka spadnie…

Ta książka w zasadzie nie powinna być napisana. Miało bowiem nie być już powodu, by powstała. Innymi słowy: miało nie być wojen. Już tzw. Wielka Wojna 1914-1918, nie bez powodu nazywana przez współczesnych jej polityków, publicystów i historyków Matką Wszelkich Wojen (ze względu na masywne rozmiary zaangażowanych środków, zasięg oddziaływania w kręgach cywilizacji i liczbę ofiar, idącą w miliony), pod koniec swego dziania się ewokowała silne przekonania, wręcz prądy intelektualne tudzież ideowo-moralne, przepojone pacyfistyczną myślą, by wszelkim wojnom położyć kres.

Idealistyczny pacyfizm lub może pacyfistyczny idealizm – obficie oba podlane religijnym sosem – zostały cynicznie wykorzystane (w białych rękawiczkach!) przez zwycięzców wojny do próby definitywnego udupienia pokonanego wroga. Owszem – zastosowano nagie narzędzia represji: reparacje i kontrybucje, sankcje, okupacje, zmiany granic, wymuszenia reform. Ale ich brutalność zamaskowano racjami wyższego rzędu – a w tym pokój nade wszystko grał rolę niepoślednią; nikt przecież przeciw pokojowi powszechnemu nie odważy się protestować.

Nie ulega jednak wątpliwości – gdyby przyjrzeć się z bliska figurom świata dyplomacji, uczestniczącym w tym pokojowym kontredansie, można byłoby dostrzec, że każda z postaci trzyma… rękę za plecami, kryjąc w fałdach żakietu, tużurka czy fraka dłoń z paluszkami splecionym w znak sprzeciwu, magicznego odwołania głoszonych „od przodu” poglądów. Niektórzy za plecami trzymali obie ręce, bo w drugiej dzierżyli nagotowaną już grzmiącą pałę, sposobną do spuszczenia przeciwnikowi na łeb w nieodległej chwili. Mimo to wszyscy w trakcie tego nieustającego powojennego festiwalu pacyfistycznej hipokryzji powołali do życia tak zwaną Ligę Narodów – ciało (dyskursywne i głosujące) mające utrzymywać pokój i powstrzymywać chętnych od wojen.

Jak to się skończyło – wiemy doskonale. Wybuchła wojna jeszcze większa i straszniejsza niż tamta Wielka. Nieodrodna jej córka, która szybko od tamtej przejęła atrybuty „macierzyństwa” wszystkich wojen. Działania wojenne wojenne trwały w najlepsze, a na japońskim teatrum działań zbrojnych były wciąż intensywne (choć wydawało się, że już przesądzone co do rezultatu) – gdy 26 czerwca 1945 roku w San Francisco pięćdziesięciu wysokich i upełnomocnionych delegatów państw z całego globu (głównie uczestników zwyciężającej w wojnie koalicji, ale nie tylko…) podpisało Kartę Narodów Zjednoczonych. Czyli umowę międzynarodową, będącą co do swej istoty drugim podejściem ku ustanowieniu wszechświatowej organizacji strzegącej globalnego pokoju. Wśród sygnatariuszy – skutkiem osobliwego splotu post-wojennych przypadków – nie było Polski, ale Artur Rubinstein z estrady zagrał Mazurka Dąbrowskiego; wszelako to temat na osobne opowiadanie…

Organizacja Narodów Zjednoczonych gorliwie wzięła się do kultywowania pokoju na świecie. Z jakim skutkiem? Wiadomo… Od 1945 roku do dziś wybuchło jakieś 150 otwartych konfliktów z użyciem broni palnej, które wedle międzynarodowo uznanych definicji można nazwać wojnami, prowadzonymi przeciw sobie przez suwerenne państwa – podmioty prawa międzynarodowego. Jeśli do rachunku dopiszemy wszelkie irredenty, starcia secesyjne, ruchawki partyzanckie, wojny domowe i wyzwoleńcze – będzie tego ponad 300. Nieźle – jak na proklamowany blisko 80 lat temu świat bez wojen… Ale to „drugie podejście” światowego ładu trwa niezłomnie do dziś, chociaż budzi rozmaite reakcje: od bezwzględnej afirmacji po totalną negację.

Wychodzi zatem na to, że panowie Petraeus i Roberts mieli o czym pisać. Ba – musieli dokonać ostrej selekcji, by w ogóle wyrobić się ze swych zamiarów i zobowiązań. Skoncentrowali się zatem na konfliktach, które najdoskonalej obrazowały zasady racjonalnego (jeśli wojna w ogóle może być racjonalna….) lub złego prowadzenia wojen. Zasady są cztery, a ich kodyfikatorem jest nie kto inny, jeno sam generał Petraeus – sporządził takie teoretyczne studium przywództwa strategicznego, gdy pracował na Uniwersytecie Harvarda. Po pierwsze: musisz wiedzieć wszystko o warunkach, regułach, o materialnym tudzież ideowym zakresie konfliktu, musisz także rozpoznać jego (na pierwszy rzut oka nieuchwytne) imponderabilia, by strategię mieć w małym palcu. Po drugie: musisz umieć przekazać tę ideę na wszystkie szczeble zaangażowanej w konflikt struktury. Po trzecie: wdrażanie tych idei musisz nieustannie nadzorować, z pełną determinacją. Po czwarte wreszcie: musisz te strategiczne idee nieustannie weryfikować i doskonalić, by wciąż je przekazywać w dół; raz nie wystarczy… Nie ma dwóch zdań – nowy Sun Tzu!

Zestawienie historyczne przynajmniej kilkudziesięciu konfliktów wojennych „po wojnie” (czyli po drugiej światowej) sporządzonych wedle kompatybilności ze strategiczną regułą Petraeusa (znaczy realizują ją lub nie…) jest samo w sobie ciekawe, aczkolwiek mocno naznaczone (a właściwie obciążone) amerykoncentrycznym punktem widzenia. Ale zastanówmy się – jaki on właściwie mógłby być? Skąd amerykański emerytowany generał-dowódca i prezes CIA oraz brytyjski lord – historyk, wybitny biograf Napoleona i Churchilla – mieliby dość sił intelektualnych i przyzwolenia, bo obiektywnie zbadać doktryny i praktyki diametralnie inne niż ich własne lub bardzo pokrewne? Zresztą amerykocentryczny punkt widzenia jest w zasadzie słuszny, bowiem Stany Zjednoczone były lub są stroną zaangażowaną (jawnie i bezpośrednio bądź dyskretnie, konfidencjonalnie…) w znakomitą większość z tych konfliktów. Można w zasadzie powiedzieć – z niewielkim marginesem błędu lub wyjątku – że „powojenne” wojny są w zasadzie sprawą amerykańską, amerykańskim interesem, amerykańską odpowiedzialnością i winą bez mała. Taki to już los globalnego żandarma – a tę służbę Amerykanie wzięli na siebie dobrowolnie, nie bez poczucia moralnej wyższości czy zgoła misji z boskiego upoważnienia.

Istota dzieła Petraeusa i Robertsa polega zatem na rozdzielaniu cenzurek technikom, operacjom tudzież ideom strategicznego przywództwa. Oraz oczywiście dowódcom-przywódcom… Zauważyć przy tym należy, iż nasi autorzy są surowymi sędziami, a w rezultacie rangami, pomnikami i snutymi przez historyków laudacjami niespecjalnie się przejmują. Taki Douglas McArthur, amerykański bohater narodowy i zwycięzca (no powiedzmy, że jeden ze zwycięzców…) w wojnie z Cesarstwem Japonii, został potraktowany niezbyt miło za pierwszą fazę wojny koreańskiej: za nadmierny optymizm, brak rozeznania w rzeczywistym stanie operacji, za beztroskę i niekompetencję wywiadu, za nierealne obietnice i wybujały egocentryzm, graniczący z chorobliwym narcyzmem… Czyli za wszystko, co dyskwalifikuje strategicznego dowódcę. Dowódca z Wietnamu, generał William Westmoreland, został opisany równie surowo.

Dla odmiany Margaret Thatcher i dowódcy brytyjskiej wyprawy w celu odbicia zaatakowanych przez Argentynę Falklandów zyskali oceny niezwykle pochlebne. Podobnie jak sułtan Omanu Kabus ibn Sa’id i brytyjski pułkownik John Akehurst, którzy w skrajnie niekorzystnych warunkach uporali się z lewacką (wspieraną przez Chiny i Kubę) rebelią w omańskiej prowincji Zufar (1965-1975). Cośkolwiek pamiętałem o tamtej wojence, ale dopiero mikroszkic (ledwo siedem stron) Robertsa i Petraeusa przywrócił istotny wymiar (z jednej strony Zatoka Perska, z drugiej wyjście na Suez…) tamtego pustynnego konfliktu.

Ale historia historią… Dla współczesnego świata bardziej istotny jest dziewiąty rozdział dzieła Petraeusa i Robertsa – „Wojna egzystencjalna Putina w Ukrainie”. To bardzo obszerne i szczegółowe studium wojny w Ukrainie, niepozbawione elementów emocjonalnych, ale przede wszystkim fachowe i odrzucające polityczne złudzenia. A wynika z niego jasno, że Ukrainy Zachód oddać nie powinien – w przeciwnym wypadku będzie miał kłopoty fundamentalne o niemożliwym do przewidzenia rezultacie końcowym. Wystarczy ten pogląd rozpowszechnić i usankcjonować. Łatwo nie będzie. Lecz o innej decyzji mowy być nie może! Klęska nie wchodzi w grę.

Tomasz Sas
(16 12 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *