Podróż romantyczna

2 września 2024

Marcin Król 


Podróż romantyczna
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Mity, talizmany, ryngrafy, reduty,
orły nasze, puste flasze…

– Co słychać u was? Co słychać? – pytał gorączkowo król.
– Nędza… głód… jedna mogiła… (…)
– Długo się możecie trzymać?
– Prochów brak. Nieprzyjaciel w wałach…
(…) – Jakżeście mogli wytrzymać? – spytał kanclerz z akcentem wątpliwości.
Na te słowa Skrzetuski podniósł głowę, jakby nowa wstąpiła weń siła;
błyskawica dumy przebiegła mu przez twarz
i odrzekł nadspodziewanie silnym głosem:
– Dwadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych,
siedmdziesiąt pięć wycieczek…

(Jan Skrzetuski, porucznik husarski w służbie księcia wojewody ruskiego,
składa królowi Janowi Kazimierzowi raport z oblężonego Zbaraża
– wedle Henryka Sienkiewicza, „Ogniem i mieczem” tom II)

Jaka jest Polska? Trudne pytanie… Nie wiadomo – badania i dociekania wciąż trwają, mimo iż desygnat funkcjonuje (nie bez przeszkód i przerw – jakieś dobre tysiąc lat z okładem, a jego dzieje układały się rozmaicie. I przecież nie zawsze w stylu wrzaskliwej opowieści idioty. Przeciwnie: lat zamętu i niebytu w sumie było jakby mniej (choć ich ciężaru ani wykluczyć, ani zlekceważyć nie można). Generalnie jednak już przed laty ukształtował się prowizoryczny zapewne, ale mocno ukorzeniony i osadzony w masowej wyobraźni wizerunek Polski arcychrześcijańskiej, arcydzielnej, szlachetnej i honorowej, umęczonej zewsząd przez napierających wrogów, pozostawionej samej sobie – bez sojuszy i wsparcia, duchem wolnej, bez-rozumem pijanej, przez innych niepojętej, samotnie tkwiącej na szlakach przemarszu obcych hord gwałtowników i nieprzyjaciół wiary – jak diament rzucony na szaniec, by wyrwę śmiertelną zapchać…

O co tu chodzi? Może najmniej o rzeczywistość. I o prawdę jako sąd z tą rzeczywistością zgodny też nie chodzi. Ale o co najbardziej? Zapewne o to, czy każdy Polak na czele pochodu-korowodu (a imię jego czterdzieści i cztery…) godzien dźwigać orły, sztandary, szable i lonty zapalone na szańcach ojczyzny, wiary i wolności – w nieustającej procesji przebłagalnej, mocą zaklęcia (wyssanego z mlekiem matki) odpędzającej Złego od linii okopów.

Profesor Król udał się w „Podróż romantyczną” pod wpływem tzw. okoliczności przyrody, w zasadzie całkiem od niego samego niezależnych. Ten akademicki historyk idei i opozycyjnie nastrojony myśliciel w 1981 roku nad wyraz aktywnie zaczął uprawiać praktyczną działalność polityczną jako doradca (fakt – jeden z wielu i wcale nie w pierwszej linii) Regionu Mazowsze „Solidarności”. Miał (jak się wydaje…) zapewne wystarczające kwalifikacje intelektualne, by nie być ani zaskoczonym, ani zdziwionym tym, co się stało 13 grudnia rzeczonego roku. Owszem – mógł być wściekły, zagniewany, a figura wroga mogła mu się skrystalizować wyraziściej niż kiedykolwiek. Cokolwiek wtedy myślał, chyba nie mógł nie zauważyć, jak niewiele brakowało do katastrofy, do kolejnej romantycznej ruchawki w stylu „poszli nasi w bój bez broni”. W końcu uczonym był, racjonalnym tropicielem prawdy i sensu, więc zabrał się za coś, co umiał najlepiej – zaczął pisać „Podróż romantyczną” – esej dokopujący się do źródeł pewnej zbiorowej postawy Polaków wobec zagrożeń. Gdy ciało nie mogło z racjonalnych skądinąd pobudek walczyć, tylko myśl mogła stawić opór.

Marcin Król był zaznajomiony i oswojony z tym trybem walki; wystarczyło tylko zwerbalizować myśl opierającą się ciśnieniu rzeczywistego świata, wymykającą się opresji „mniejszego zła”, biegnącą na niebiańskie łąki republiki idealnej – tocquevillowskiej z ducha, a z materii – jednak romantycznej. Trochę to trwało – zaczął pisać na początku stanu wojennego, a cały esej ukazał się w 1986 roku, jako kolejny tom „niebieskiej serii” paryskiego wydawnictwa „Libella” (czy ktoś jeszcze pamięta polską księgarnię na Wyspie Świętego Ludwika?). „Podróż romantyczna” zrobiła odpowiednie wrażenie w kręgach intelektualnych, dla których była dostępna – wszelako było to wrażenie dzielone – w epoce owej bowiem, tak dotkliwie naznaczonej okolicznościami politycznymi, nastąpił pewien urodzaj (ale żadną miarą nie inflacja – co to, to nie!) zwerbalizowanej myśli, oferowanej do dyskursu przez licznych autorów, dotkniętych do żywego i brutalnie zastopowanych grudniową nocą. Krąg percepcji uległ zatem samoograniczeniu; a i sam autor nie nastawał, chociaż było kilka momentów w naszych współczesnych dziejach, gdy „Podróż…” można było dodać do puli dysput naszych – nawet gdyby przyszło rozmawiać o dojmującej, paraliżującej szkodliwości paradygmatu romantycznego dzisiaj. Niezależnie bowiem od tego, co sądzimy o sugestiach oraz odkryciach profesora Króla, wprowadził on rudymentarny porządek do „masy spadkowej”, duchowego kapitału idei romantyzmu. Ta „Podróż…” obok swych wszystkich zalet jest katalogiem kompletnym niemal myśli romantycznej, imponderabiliów i dekoracji. Katalogiem pożytecznym nie tylko dla Szczeropolaków, dla demiurgów i mesjaszy – ale i dla heroldów przeciwnego znaku. Ukazała się teraz (późno) i wciąż może się przydać.

Jest ważny powód, dla którego warto ową „Podróż romantyczną” czytać. Oto profesor Król mocą swej wyobraźni „zestrzelił myśli w jedno ognisko”, lepiąc figurę symboliczną, metaforyczną zgoła, duchową figurę Nieustającego Zbaraża… Ów Zbaraż Nieustający to konserwatywno-romantyczny koncept ideowy, którego siła zasadza się na założeniu, iż tkwimy w stanie permanentnego, brutalnego oblężenia-sprzysiężenia wrażych potencji, spiskujących otwarcie i skrycie przeciw nam – Szczeropolakom. Przeciw naszym wartościom, tradycjom, pomnikom, pamięci, przeciw naszym spichlerzom, przeciw życiu bogobojnemu a sielskiemu…

A że Zbaraż? No cóż – poza wszystkim tkwimy też bezrefleksyjnie, miłośnie i obłąkańczo w Sienkiewiczowskiej poetyce starcia-klęski, która mocą sił nadprzyrodzonych (z naszym małym udziałem własnym, albo i bez niego) w zwycięstwo (moralne – ma się rozumieć) się przemienia raz po raz. Wszyscyśmy są towarzyszami ze Zbaraża, wszyscyśmy to czytali i się wzruszali – a to łzę tocząc, a to ściskając bezwiednie pięści. Figura oblężonej twierdzy, skądinąd niespecjalnie warownej – utrzymywanej przy życiu dzięki sztuce inżynierskiej wykształconych w obcych wojnach i armiach weteranów – doskonale odpowiada całej filozofii rządzenia państwem polskim, w którym nawet śladowe objawy istnienia i sukcesów zdrowego rozsądku (ta „sztuka inżynierska”…) interpretuje się jako ewidentne oznaki interwencji sił nadprzyrodzonych. Sam Zbaraż Nieustający jest oczywiście figurą mitologiczno-literacką i niewiele ma wspólnego z rzeczywiście istniejącym Zbarażem. Poza tym o umoszczeniu się (i dyskursywnym wykorzystaniu) figury zbaraskiej twierdzy niezłomnej w zbiorowej świadomości mówić można dopiero po stu z górą latach od opisywanych przez Sienkiewicza wypadków w sierpniu 1649 roku – czyli gdzieś tak od konfederacji barskiej – sprzysiężenia oczadziałych szablistów, którzy z okrzykiem „Jezus Maria, bij!” rzucili się bigosować: już to bliskich swych sąsiadów-współplemieńców, którzy odważyli się mieć odmienne zdanie w kwestii przyszłości ojczyzny, już to wyćwiczone roty cudzoziemskiej piechoty. Bez pomysłu, bez strategii, bez rozumu… Od tej pory figura oblężonej twierdzy, trwającej niezłomnie na straży obranych zawczasu unanimitate wartości tudzież idei, uświęcone i poczesne zajmuje miejsce w dziejach myśli polskiej. Obrobiona i ujednolicona przez profesora Króla, pasuje niemal do każdej naszej ruchawki w ciągu tych trzystu lat historii – od wspomnianych barszczan przez awantury napoleońskie, wojnę listopadową, awantury Mierosławskiego, styczniową insurekcję, zryw zesłańców na Zabajkalu, wymarsz kadrówki z Oleandrów – po warszawskie powstanie… Są publicyści i badacze dziejów gotowi owo zbaraskie iunctim pociągnąć aż po zbrodniczą tragedię na kopalni „Wujek”…

Więc mamy Zbaraż Nieustający jako figurę rządzącej polskimi umysłami (i rzadziej czynami…) ideologii romantycznej w epokach, kiedy każdy ruch przynosił rozczarowania i klęski. O upuście krwi i sił już nie wspominajmy, bo to temat dla innego opowiadania. Dość zastanowić się nad jednym tylko aspektem funkcjonowania Nieustającego Zbaraża. Czemu żadne z kolejnych pokoleń, stających na wałach i odbierających srogie lekcje, nie wyciągnęło wniosku – że może wypadałoby inaczej? Czemu atrakcyjna siła moralna zbaraskiej obrony zawsze przeważyła nad racjonalnym namysłem? W czym ta atrakcyjność tkwi? W półpancerzach szmelcowanych, husarskich skrzydłach, w Grottgerowskich kosach na sztorc przekutych, w Jaśkowym złotym rogu i czapce z pawimi piórami? Nie wiem tego i po lekturze dzieła profesora Króla, uczciwie przecież analizującego romantyzm i konserwatyzm polski. Krytyczna egzegeza Zbaraża Nieustającego pod piórem autora „Podróży romantycznej”, dokonana zgodnie z postulatem sine ira et studio, onże romantyzm obnaża, demistyfikuje – ale przecież ani nie dezawuuje, ani nie gloryfikuje. Nie wiem, czy ta figura zbaraskiej odwiecznej reduty ma być tylko pożytecznym narzędziem analizy, czy może nadto (w ramach należnego suplementu) personifikować Dobro albo Zło?

Ale mniejsza z tym. Wśród rozlicznych błyskotliwych, rozważnych i romantycznych analiz profesora Króla jedna – skądinąd idąca tropami myśli Stanisława Brzozowskiego sprawiła mi satysfakcję szczególną. To myśli demaskująca romantyzm jako alibi dla nieróbstwa, niechlujstwa tudzież intelektualnej głupoty. Pisze bowiem Król tak:

Istotnie, przywoływanie romantyzmu, postawy romantycznej jako rzekomo z „natury” polskiej, a zarazem – ze względu na jej idealizm, moralizm czy altruizm zaszczytnej – stało się w Polsce argumentem tych, którzy nic więcej robić nie umieją i nie chcą, stało się argumentem dla nie-myślenia i nie-działania. (…) Z pewną przesadą można by powiedzieć, że rozmaite konspiracje, insurekcje, organizacje, protesty i manifestacje służyły nie tyle osiągnięciu uprzednio wyraźnie postawionego i dalekosiężnego celu, lecz jedynie utrzymaniu w świadomości społecznej nastawienia, które umożliwi dalsze konspiracje, manifestacje, insurekcje itp.

Prawda, że brzmi to niesłychanie współcześnie? Jakby dzisiaj opisywano to, co zaledwie wczoraj… Jakbym dzisiaj myślał o dokonaniach prawicowej hałastry polityków, publicystów, symetrystów, populistów – kandydatów i pretendentów. Delfinów – z których każdy jest mężem urodziwym i okazałym. Patrzę-ci ja na nich i oczom nie wierzę. Owszem – jeden z drugim mają aparycję… Z tym, że raczej ulepionego z żelatyny, gutaperki i silikonu fantomu do badań niszczących, stosowanego w praktyce kryminalistycznej. Gorzej, że inteligencję też mają jak te fantomy… I to jest prawdziwy koniec romantyzmu w Polsce.

Wybraliśmy drogę do Europy. Ale jeszcze całkiem nas tam nie ma. Jeszcze się nam przyglądają i testują na torze drugiej prędkości. Jeszcze snujemy się po wałach Zbaraża Nieustającego, popatrując, komu by tu przypie…lić. Szkopuł w tym, że nie ma komu – oblężenie zdjęte dawno temu; jedynie Ruś moskiewska coś tam mruczy, nawet lufy nastawia. Więc lepiej z przenosinami nie zwlekać… Powstaje wszelako pewien dylemat – czy naszą przeprowadzkę na Zachód podejmiemy tylko z bagażem podręcznym, czy zabierzemy się w drogę z grobami naszych zmarłych, z zamczystymi skrzyniami pełnymi starego złomu, ze świętymi obrazami, z monumentalnymi pierzynami i kompletami poszczerbionych, odrutowanych garnków? Obawiam się szczerze, że nie zrobimy gruntownych porządków – ale może uda się usunąć chociaż puste butelki?

Przestańmy wznosić świątynie, zakładać muzea i sypać piaskownice stosowne do fantomowego, neurotycznego lepienia wciąż tych samych zaprzeszłych zamków – budujmy laboratoria, drogi i szkoły. Budujmy żłobki i domy spokojnej starości. Produkujmy armatohaubice i mikroprocesory. Sadźmy drzewa i ogórki (i nie zapominajmy o ziemniakach), siejmy – także jęczmień i len. Pieczmy chleb, szanujmy gości. Nauczmy się mówić „tak” i „nie”; przestańmy pieprzyć bez sensu… Za którymś podejściem się uda.

Tomasz Sas
(02 09 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *