Z biegiem dni. Pamiętnik minionego roku

13 sierpnia 2024


Z biegiem dni.
Pamiętnik minionego roku
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Ustosunkować się do życia
– w rękopisie

Albercik, wychodzimy!”
(Maks Paradys do Alberta Starskiego w jednej
ze scen „Seksmisji” Juliusza Machulskiego)

No i wyszedł… Ale sam – i na zawsze. Dlaczego? Bo Matka Natura tak to urządziła – wszystkich powołuje, a potem odwołuje. Odwołani wychodzą. Ale nie od razu bezpowrotnie – bo przecież nie z pamięci, nie z emocji ani serc tych, którzy jeszcze na trochę zostają. Taki niekończący się korowód z zakładkami.

Jerzy Stuhr był wielkim aktorem. Mamy wprawdzie urodzaj wielkich aktorów – ale może bezpieczniej byłoby powiedzieć, że mieliśmy. Do niedawna. Bowiem szybko odchodzą (tym akurat rządzi biologia…), a po nich cóś taka… Nie, nie pustka zupełna, jeno dziura. Pokoleniowa jakby, ale nie całkiem. Nie ma bowiem płynnego wskakiwania na wyższą półkę; nikt nie mości się w butach po-mistrzowskich. Owszem, są uzurpatorzy, ale nikt ich poważnie nie traktuje (poza zblatowanymi materialnie krytykami). Zresztą – któż zastąpiłby Stuhra. Nawet jego syn Maciej – aktor skądinąd znakomity – się nie kwapi; czuje, że jest z innej bajki, choć warsztatowo jest wszechstronny i byłby na odpowiednim poziomie.

Zresztą nie o to przecież chodzi. Nie chodzi o to, by „wychodzących” majstrów zastępowali inni, w stosunku 1:1, by pojawiały się imitacje będące kontynuacjami. Chodzi po prostu o ruch w interesie – nowe nazwiska na nowych afiszach, nowe owacje, nowe kwiaty. A że się stare z nowym nie spina? No cóż, za parę sezonów się zepnie. A poza tym jest filmoteka, są telewizyjne archiwa, są teatry pamięci każdego z nas – widzów.

Ze Stuhrem jeszcze jeden problem jest. Nie dość, że wielkim aktorem był, profesjonalnie i perfekcyjnie władającym słowem cudzym, w cudzym kostiumie i z wyuczonym gestem. To należy do imponderabiliów zawodu – wbrew temu, o czym sam śpiewał na festiwalu w Opolu (w roku 1977 bodajże). „Śpiewać każdy może/trochę lepiej lub trochę gorzej/ale nie o to chodzi/jak co komu wychodzi” (z tekstem arcydzielnym Jonasza Kofty). Otóż to nie tak – bowiem dokładnie o to właśnie chodzi, jak co komu wychodzi. W zbiorze przysłów-porzekadeł polskich, obrazujących stan ducha i umysłów naszych rodaków-szaraków, jest buńczuczne „nie święci garnki lepią” (że niby każdy może wszystko i nie potrzeba być wyjątkowym). Nic bardziej głupiego… Wybitny polski poeta (zapomniany nieco, a szkoda) Julian Ejsmond miał na to replikę-kontynuację: nie święci garnki lepią, ale garncarze.

Jerzy Stuhr był garncarzem. Na najwyższym możliwym poziomie rzemieślniczej, odtwórczej perfekcji i zarazem kreatywnej wyobraźni artystycznej. Był wartością dodaną do tekstu, do scenariusza, do partytury… Stop – napisałem „do partytury”? Przecież nie grał na instrumentach, nie uprawiał wokalu (poza wspomnianym już ekscesem opolskim). Ale każdy, kto go widział na scenie w „Kontrabasiście” Süskinda, wie, co mam na myśli i co wspominam. Lecz przecie aktorstwo nie jest całą prawdą o Stuhrze, nie wyczerpuje tematu, nie zasłania portretu.

Bo z biegiem lat, z biegiem dni Jerzy Stuhr stawał się wartością dodaną nie tylko do tekstu scenicznego. Stał się autonomiczną wartością w naszym życiu publicznym – osobliwie w jego sferze kulturalnej (ale nie tylko) – jako jeden z filarów mądrości, dźwigających potrzebę dobra, łagodności, tolerancji i prawdy. Sam z siebie – bo przecież nie był mądry tylko mądrością zagranych ról, przeczytanych tekstów, zrobionych filmów, napisanych scenariuszy… Mówił do nas własnymi słowami, co w przypadku aktora ani oczywiste, ani powszechne (ani potrzebne – dodajmy czujnie) nie jest. Ale on tak miał i umiał. Wiele światów, w których się znalazł, w których tworzył i grał, otworzyło się przed nim i pozwoliło zaczerpnąć nieco wiedzy, uszczknąć prawdy, zbadać źródła, zrozumieć mechanikę obrotu spraw. No i miał grunt – porządne mieszczaństwo krakowskie, pochodzenia bawarsko-austriackiego (z przewagą tego drugiego), kindersztuba, wykształcenie (Jagiellonka – było nie było…), środowiskowy, intelektualny tygiel młodej piwnicznej i post-piwnicznej bohemy podwawelskiej… Więc gdy zaczął mówić także własnymi słowami – przybrało to sens nadspodziewanie głęboki.

Książeczka (tylko w sensie czysto fizycznym – bo to ledwo kilka krótkich godzin uważnej lektury…) „Z biegiem dni” ma właśnie walor własnego słowa. A los wespół z Matką Naturą sprawił, że jest to słowo ostatnie. No, może nie całkiem. Ostatnie słowo Jerzego Stuhra okazało się jednak być kreacją sceniczną (w Teatrze Polonia Krystyny Jandy), czyli popisem, tekstem cudzym – a dokładnie: polskiego dramaturga Tadeusza Słobodzianka; to rozpisana w zasadzie na dwa aktorskie głosy (choć obsada poniekąd czteroosobowa) małogabarytowa (w sensie decorum, czyli jednorodności stylu – oraz dodatkowo jedności czasu, miejsca i akcji) opowieść dramatyczna „Geniusz”. To zapisane w postaci teatralnego dialogu rzekome spotkanie wielkiego rosyjskiego aktora, reżysera, teoretyka i reformatora teatru, twórcy rozpowszechnionej i cenionej w całym świecie metody gry aktorskiej – Konstantego Siergiejewicza Stanisławskiego – z Josifem Wissarionowiczem Stalinem (kto zacz – raczej powszechnie wiadomo…). Użyłem słowa „rzekome” – albowiem na to, iż rzeczywiście takowe się odbyło, i to akurat w dniu urodzin Wodza, dowodów niezbitych nie ma. Ale Słobodzianek zrobił z tego tekst gęsty od znaczeń, dramaturgiczne bez zarzutu. Nie było to na szczęście zbyt trudne – istnieje bowiem obfite piśmiennictwo źródłowe, pozwalające dość swobodnie konstruować sensowny dialog obojga protagonistów w zaprojektowanej sytuacji dramaturgicznej. Co i kto mógł powiedzieć – było nader jasne. Rzecz w tym, co zrobił z tego Stuhr – reżyser i Stuhr – aktor, grający oczywiście Stanisławskiego – w parze z Jackiem Braciakiem – Stalinem. Ale to nie jest temat naszego opowiadania…

Potraktujmy zatem pamiętniczek „Z biegiem dni” jako słowo ostatnie artysty Jerzego Stuhra. Spektakl w teatrze Jandy – być może w sumie niemniej ważny – zdążyło obejrzeć niewielu widzów. A książka dotrze wszak do większego spektrum publiczności. Na niej więc się skupmy. I na tym, co Jerzy Stuhr miał nam do powiedzenia. Na początek przyda się ustalenie, z czym właściwie mamy do czynienia. Formalnie to dziennik, a w istocie – autoterapia. W odróżnieniu od Mrożka, któremu napisanie genialnego skądinąd „Baltazara” zalecił, wręcz nakazał lekarz, wyprowadzający pacjenta z ciężkiej afazji – pan Jerzy sam sobie zadał ból tworzenia.

Czas, w którym zaczął pisać, nie był dla artysty zbyt fortunny. Spowodował kolizję drogową, a ponieważ był w stanie wskazującym na spożycie, stracił prawo jazdy, zaś młyny wymiaru sprawiedliwości poczęły międlić jego sprawę nad wyraz sumiennie; no cóż: był winien ponad wszelką wątpliwość, nie unikał organów ścigania, nie mataczył, wyraził skruchę i skłonność do natychmiastowego poddanie się karze bez dyskusji i jurydycznych sporów. Władza ówczesna wykonawcza od razu zwietrzyła krew. No cóż – winowajca raczej nie należał do tego grona elit artystycznych tudzież intelektualnych, które byłyby skłonne władzę popierać czynnie czy choćby milcząco i umownie tolerować. Nie był też symetrystą, gotowym dostrzegać, że pan prokurator generalny potrafi nawet staruszkę przeprowadzić przez jezdnię. Ba, nie da się ukryć i tego nie zrobię – że był wśród tych, u których poczynania i elukubracje ówczesnej władzy wywoływały raczej abominację niż aplauz. Nie wiem, czy pan Jerzy należał do czynnych ośmiogwiazdkowców, pozwalam sobie jednak mniemać, że słowa i czyny tych ostatnich dyskomfortu nijakiego mu nie czyniły. W sumie: między władzą a artystą żadnego emocjonalnego ani rozumowego iunctim nie było. Przeto po deklaracji stosownego urzędu, że artysta nie stoi ponad prawem, spuszczono ze smyczy sforę hejterów, ogłaszających stadnie w sieci i tabloidach, że niejaki Stuhr jest niegodnym uznania przestępcą, zbrodniarzem, mordercą nawet. Wataha nienawistnych amatorów zdemolowania wizerunku artysty długo miała swe igrzyska (do dnia pogrzebu na pewno…).

Jak tu pisać, przygotowując się do starości (a może i śmierci), w takich warunkach?. Stuhr udanie wspiął się ponad przyziemne realia, bo mamy do czynienia z jednym z ważniejszych tekstów ostatnich lat. Kwestię ujmując ogólnie – się ustosunkował. Do życia w sensie ścisłym. Życie bowiem, artysty zaś życie w szczególności, jest nieustającym ćwiczeniem, z rzadka tylko przerywanym mniej lub bardziej fortunnymi próbami zaistnienia. Jerzy Stuhr wielkim artystą był, więc i jego próby pozostaną wielkie. A przy tym posiadł rzadką umiejętność skomentowania świata i samego siebie – uderzająco syntetycznie, celnie, mądrze. Oczywiście – jest w tym pisaniu istotny element autokreacji. Zważmy bowiem, że już trakcie procesu twórczego (a dziennik to wielce osobliwy gatunek pisarski, wymagający długotrwałej dyscypliny i konsekwentnej realizacji intelektualnego projektu tudzież niezachwianej szczerości i prawdy) podpisał umowę wydawniczą. W ten sposób spontaniczne, emocjonalne rękopiśmienne zapiski autoterapeutyczne do użytku wewnętrznego przeistoczyły się w wyspekulowaną strukturę myślową, przeznaczoną na sprzedaż. Wierzę głęboko w niezłomną szczerość, prawdomówność i odwagę autora, ale przyznam się, że o tym aspekcie procesu twórczego owego dzienniczka wolałbym nie wiedzieć. Nie jest to rysa – żadnym sposobem, ale jakiś mały cień się plącze…

Szczęściem całe moje doświadczenie, z czytania literatury wynikające, sprzeciwia się takim wątpliwościom. Mniemam przeto, że lektura tej książeczki, fizycznie przecież wątłej, lecz wiele obiecującej, może stać się swoistym kataplazmem, przyspieszającym proces leczenia duszy, głuszenia bólu istnienia, gojenia się intelektualnych ran, odniesionych w nierównej walce z rzeczywistością. Warto ją trzymać pod ręką i wracać do czytania w razie pilnej potrzeby. Ale nie spuszczajcie „Z biegiem dni” z oka i nie chwalcie się zbytnio lekturą. Wiem co mówię, bo mam to w domu; muszę toczyć bitwy z żoną o dostęp do „stuhra”… Chyba po prostu kupię sobie drugi egzemplarz!

Tomasz Sas
(13 08 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *