Paul Strathern
Florencja. Od Dantego do Galileusza
Przełożyli Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak
Wydawnictwo Hi:story (Wydawnictwo Otwarte), Kraków 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Genius loci…
Nie ma drugiego takiego miasta na świecie, które możnaby z Florencją porównać, i które w wyniku takiego porównania dotrzymałoby na równi z Florencją choćby połowy użytych kryteriów komparatystycznych. Po prostu – to miasto nad miastami… A przecież u zarania dziejów nic takiej kariery nie wróżyło stosunkowo niewielkiej osadzie ludu Etrusków, chociaż lud to był niegłupi i robotny. Ale sąsiedni Rzymianie mieli więcej szczęścia niż rozumu… Dopiero Juliusz Cezar docenił urodę wzgórz nad płynącą z Apeninów bystrą rzeką Arno i na miejscu dogorywającej, zniszczonej w wojnach domowych mieściny ufundował kolonię dla weteranów swoich legionów. Emerytowani żołnierze z różnych krain rodzącego się Imperium okazali się trwałym i gospodarczo aktywnym, pożytecznym „czynnikiem miastotwórczym”.
A gdy Zachodnie Imperium dobiegło kresu i całą Italię objęła smuta inwazji germańskich barbarzyńców, Florencja jakoś się uchowała w miarę bezpiecznie, absorbując i na własną korzyść obracając aktywność rozmaitych plemiennych hord najeźdźców. Gdy na progu drugiego tysiąclecia sytuacja polityczna w Italii zrobiła się w miarę stabilna (to znaczy skrystalizowały się i utrwaliły siły naprzemiennie oddziałujące na bieg spraw, osobliwie stronnictwa gibelinów i gwelfów), Florencja nabrała nieco mocy i pewności siebie, iż mogła bez obaw ogłosić się samodzielną i niepodległą komuną miejską, czyli republiką ludową; żaden z głównych aktorów włoskiej areny politycznej – papiestwo, cesarstwo niemieckie i dodatkowo królestwo Franków – nie mógł bez ryzyka długiego i kosztownego konfliktu zareagować z obrzydzeniem na takie niefeudalne szkaradzieństwo. Wojna wszystkich ze wszystkimi była wprawdzie w owym czasie stanem przyrodzonym w teatrum spraw publicznych, ale komuna miejska Florencji nabrała fenomenalnych umiejętności unikania kłopotów, potrafiła wchodzić w korzystne sojusze i czerpać korzyści materialne z cudzych skłonności do awantur. Sama stała się centrum handlowym (na głównym trakcie z Francji do Rzymu), ale przede wszystkim – ośrodkiem tkactwa wełny i kilku innych lukratywnych rzemiosł. Na zdrowych fundamentach przemysłowo-handlowych szybko urosła też branża finansowa; florenckie banki stały się potęgami kapitałowymi na skalę europejską, organizowały międzynarodowy obrót płatności, udzielały kredytów wiecznie głodnym gotówki uczestnikom wojen, finansowały aktywność tudzież zachcianki (ewangelizacyjne – ma się rozumieć…) papieży. Słowem: Florencja stała się potęgą, której wszyscy potrzebowali i nikt z nią nie chciał na serio zadzierać.
Produktem ubocznym owej prosperity polityczno-gospodarczej był pewien nadmiar gromadzących się kapitałów, odkładający się już to w skrzyniach stezauryzowanych złotych florenów (ta obiegowa w całej Europie moneta z powszechnie rozpoznawalnym symbolem fleur-de-lis, też była, jak sama nazwa wskazuje, wynalazkiem florenckim), już to w postaci bankowych akredytyw, ważnych i płatnych wszędzie w Europie. Wydawanie owych nadwyżek stało się osobliwą pasją florenckiego patrycjatu. Bieżąca konsumpcja – owszem, ale obok niej budownictwo, najlepiej upamiętniające fundatorów. Rosły więc kościoły, pałace, mercata (czyli rynki, domy targowe, giełdy), wystawne domostwa i pomniejsze rezydencje, obiekty użyteczności publicznej. Do ich zbudowania potrzebne były zastępy architektów oraz mistrzów sztuk wyzwolonych, biegłych w nadawaniu budowlom form przyjemnych dla oka – czyli malarzy, rzeźbiarzy, ogrodników… By tchnąć ducha w kamienne obiekty, potrzebni byli głosiciele słowa – nie tylko kaznodzieje religijni czy prawnicy, także świeccy filozofowie, poeci, pisarze i publicyści, a w ogóle tzw. humaniści, czyli uczeni, zajmujący się – najogólniej kwestię ujmując – człowiekiem i jego kondycją w świecie. Co wydało się niemałą rewolucją w świetle dotychczasowej supremacji Boga na płaszczyźnie refleksji naukowej…
Przykład Florencji zatem jasno wskazuje, że pewna koncentracja kapitału (czy nadmierna, to kwestia dyskusyjna) prowadzi w dalszej kolejności do koncentracji sztuki i myśli. Zaś ustrój republikański, poprzez swój względny egalitaryzm i reguły biznesowo-prestiżowej konkurencji, chroni system przed molochem nadmiernej konsumpcji – czyli przeżerania nadwyżek przez nieznoszącego ograniczeń władcę. Dlaczego ówczesny Rzym, ważniejszy przecież od Florencji, nie stał się centrum sztuki i myśli? Bo wszystko zżerał dwór papieski i jego nieograniczone ambicje władania także ziemskim porządkiem rzeczy. Dlaczego równie fortunnie położony i dobrze uposażony przez historię Mediolan nie dorównał intelektualnie Florencji? Bo w swych dziejach przeważnie był feudalnym księstwem (i to raczej niesamodzielnym…). A Florencja przez wieki była republiką – ułomną, bo ułomną, poddaną supremacji wielkich rodów (ale biznesowych, nie arystokratycznych), wstrząsaną rewoltami, buntami, spiskami i smutami – ale zawsze w miarę możliwości samodzielną, samostanowiącą. Nie ulega zatem wątpliwości, że ustrój polityczny, zasoby i potrzeby Florencji legły u podstaw sukcesu miasta jako kolebki intelektualnej Italii i Europy. A do statusu tego doszło miasto praktycznie samodzielnie – bez konkurencji. No i znikąd pomocy, chociaż w pewnym sensie Florencja zajmowała się na znaczną skalę… drenażem mózgów z dookolnych uniwersytetów – Bolonii czy Padwy (własnego uniwerku Florencja dorobiła się dopiero w XIV wieku). Czyżby zatem demokracja – nawet ułomna i nieustannie poddawana egzystencjalnym próbom – jako jedyna sprzyjała postępowi? Coś w tym jest…
Strathern rozpracował anatomię florenckiego sukcesu intelektualnego. Czyli zbadał, jak to się stało, że to niezwykłe miasto właściwie w pojedynkę ufundowało i rozpoczęło całą gigantyczną, przełomową epokę w dziejach cywilizacji śródziemnomorskiej, a właściwie całej ludzkości – zwaną Odrodzeniem lub bardziej elegancko – Renesansem. Odrodzeniem czego? Prawdę mówiąc – tego, co już było, a więc intelektualnej potęgi starożytnej epoki myśli klasycznej… Strathern założył, że warunki geopolityczne warunkami, historia historią, szczęście szczęściem – ale decydującą rolę odegrali ludzie. Wyjaśnił to od razu – w tytule swego dzieła. Po angielski brzmi on bowiem „The Florentines. From Dante to Galileo”. A „The Florentines” to nie bezosobowa (chociaż w istocie osobowa jak najbardziej…) Florencja w polskim tłumaczeniu tytułu, ale Florentyńczycy – wybrani wielcy i wiekopomni obywatele tego miasta, fundatorzy jego potęgi gospodarczej, politycznej, kulturalnej, naukowej. Rozumiem, że polski wydawca zląkł się dosłowności tudzież rynkowego ryzyka i wolał zasłonić się powszechnie znaną nazwą miasta w tytule. Szkoda – ale mniejsza z tym.
Strathern zaczął od Dantego. I słusznie – Dante Alighieri (1265 – 1320), syn drobnego biznesmena w branży finansowej, czyli prawdę mówiąc – lichwiarza, urodził się we Florencji ludnej, zasobnej, o ugruntowanym ustroju. Innymi słowy: w republice godnej tego miana. I został największym jej poetą. Ba – świata całego i wszech czasów. Wysoko ustawił poprzeczkę… Zaś jego „Divina commedia” bezsprzecznie największym dziełem literackim w tej samej konkurencji (świata i czasów wszech) jest. Lecz jego ukochana Florencja obeszła się wielce niewdzięcznie ze swym największym synem (zresztą to przypadłość powszechna) – wygnano go i pozbawiono majątku z powodów politycznych i bodajże osobistych. Ale nic to… Bowiem to od Dantego zaczyna się historia przemiany Florencji z centrum biznesowo-politycznego w miasto kultury, najważniejszy ośrodek odradzającej się na nowo cywilizacji śródziemnomorskiej.
Jak to się działo – przeczytacie sobie sami. Powiem tylko, że historia jest fascynująca, a pojawiające się w niej nazwiska – z tych ważnych najważniejsze dla postępu i w ogóle wyglądu naszej cywilizacji. Lektura „Florencji” – skądinąd łatwa i przyjemna – na szczęście nie wymaga pogłębionych studiów historycznych, ale przed planowaną wycieczką do Toskanii przeczytać warto. Jeśli los pozwoli i znajdę się znów w murach Florencji (szanse są niewielkie, bliskie zeru), to na wszystko jeszcze raz popatrzę – ale inaczej. Oczyma Paula Stratherna, który w tym cudownym toskańskim mieście Brunelleschiego, Giotta, Buonarottiego, Leonarda da Vinci i wielkiej familii Medyceuszy, zobaczył przede wszystkim tygiel europejskiej kultury, źródło cudu, jakim jest w istocie ludzki rozum. Dotknąć znów choć jednego kamienia, z jakich zbudowano to miasto, poczuć połączenie, posłuchać, co mówi tamten genius loci…
Tomasz Sas
(08 12 2023)
Brak komentarzy