Don DeLillo
Cisza
Przełożył Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2022
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Apokalipsa milcząca…
„Po cichu, po cichu, po wielkiemu cichu…”
fragment piosenki „Cichosza” Grzegorza Turnaua
Trąby, grzmoty, wrzask potępieńczy, eksplozje, trzęsienia, erupcje wulkanów i gejzerów, gromkie pierdnięcia gazowych kawern… To tylko trochę spaczona wyobraźnia autorów Księgi, nie znająca innych środków ekspresji niż akustyczne, podsunęła im taki obraz końca świata. Tymczasem prawdziwa apokalipsa odbędzie się w ciszy. Jak na to wpadł DeLillo? Badając naturę ludzką – przez dziesięciolecia, nie tylko na potrzeby tego skromnego tekstu. Czytelnicy jego „Białego szumu” będą wiedzieli, o co chodzi…
Czy zatem koniec świata nadejdzie dyskretnie? Ziemia po prostu się wyłączy? Ale kto naciśnie na wyłącznik? Może nikt. Może to automat, wyłącznik czasowy, który zadziała, gdy zaprogramowana wcześniej pora nadejdzie? To możliwe. Wszystko jest możliwe. Najpierw zaczną spadać samoloty. Bez uprzedzenia, bez chaosu, bez eksplozji – po prostu zaczną spadać. Jakby powietrze stało się słabsze. A może to wzrosła grawitacja? Cokolwiek się dzieje, to w ciszy. Może to wojna, może dezintegracja. Może wszystko dzieje się na poziomie kwantowym, a może to tylko kontynenty masywnie, ale chybotliwie popłynęły po oceanie lawy. Trzecia planeta od Słońca zwariowała. Albo i nie… Może to część jakiegoś planu wyższego rzędu, ale może tylko losowy eksces, wypadek, zbieg niefortunnych zdarzeń? Może… Ale rezultat jeden, wspólny dla wszystkich możliwych przyczyn: całość szlag trafia!
Intrygująca jest tylko wizja DeLillo – sposób, w jaki się to wszystko odbywa. Bezdotykowo, bez sygnalizacji. Działające wciąż szczątki większej całości kręcą się wedle własnych regulacji i regulaminów, ale powoli tracą łączność między sobą, tracą sens, gubią przeznaczenie. Lotnisko martwieje, szpital dogorywa, miasto pustynnieje… Układy tracą napęd – najpierw w sensie ścisłym, potem metaforycznym. Ludzie znikają z widoku. Maszyny stają. Robi się pusto i cicho. Cisza jest funkcją osobności.
DeLillo wszakże generaliów unika – swój koniec świata prowadzi na poziomie komórkowym, a mówiąc i patrząc ściślej: w układzie jednostkowym. W sensie jednostki ludzkiej. A konkretnie: pięciu jednostek. Dokładnie bowiem tego dnia – Dnia-w-Którym-Nastąpiła-Cisza – pięcioro bohaterów umówiło się na wspólne oglądanie finałowego meczu mistrzów obu konferencji (NFC i AFC) ligi amerykańskiego futbolu NFL, czyli Super Bowl. To jest wydarzenie medialne, którego my tu w Europie nie rozumiemy, albowiem wielu z nas uważa futbol amerykański za grę idiotyczną, bezsensownie brutalną i niegodną zainteresowania miłośnika prawdziwego sportu. Ale mniejsza z tym – to temat na zupełnie osobne opowiadanie. W każdym razie DeLillo akcję swej powieści (wydanej w USA w roku 2020 u Simona i Schustera) skorelował z dniem LVI finału futbolowego – a ten, jak dziś wiadomo, odbył się dokładnie 13 lutego 2022 roku w kalifornijskim Inglewood na miejscowym stadionie SoFi; grały drużyny los Angeles Rams przeciw Cincinnati Bengals. (Dla porządku: wygrali Rams 23:20) Imprezę uświetniły m.in. występy Eminema i Snoopy Dogga. Tych szczegółów DeLillo nie mógł oczywiście znać, ale chyba i tak nie miałoby to znaczenia w obliczu zaplanowanej przez niego apokalipsy…
No więc nasi bohaterowie mówili się na Manhattanie w mieszkaniu Diane Lucas i Maxa Stennera; ten trzeci – Martin Dekker, były student Diane, miał blisko, bo mieszkał na Bronxie, więc wpadł w miarę punktualnie. Ale dwoje pozostałych uczestników sportowej (choć w zasadzie telewizyjnej) biesiadki – Tessa Berens i Jim Kripps – wracało z Paryża samolotem, który wedle planu miał lądować na Newark o szesnastej trzydzieści; powinni zatem dotrzeć na czas, bo mecz zaczynał się o osiemnastej trzydzieści czasu nowojorskiego…
Ale jakoś nie dotarli… Więc Diane, Max i Martin rozsiedli się wygodnie w fotelach przed ekranem, wypluwającym jeden po drugim wysokopłatne bloki reklamowe – jak zwykle przed transmisją Super Bowl. Drużyny jęły się rozstawiać na boisku, jakiś celebryta sposobił się do tradycyjnego solowego odśpiewania hymnu Star-Spangled Banner. Ale nagle ekran zafalował, wyemitował jakieś geometryczne figury i bezdźwięcznie zgasł. Na amen. Manipulowanie pilotem nic nie dało. Padły komórki i telefony stacjonarne, umilkło radio, wykopyrtnął się komputer, tąpnęła lodówka, zdechła mikrofala, padło ogrzewanie, światło, windy, alarmy, kamery, smartwatche, sygnalizatory uliczne, respiratory, wodotryski, „zadudniła” próżnia w światłowodach, woda nie pociekła z kranu, zaś elektroniczna, bez mała kwantowa gigachmura wiadomości złego i dobrego spadła z powrotem do serwerów i ludziom na łby, wywołując wyładowania, zwarcia i masywne wyjałowienia dysków…
Dla ludzi nawykłych do dialogu, wymiany myśli, polemiki o rygorach akademickich otwarło się pole debaty, intelektualnej spekulacji. Od pierwszego tąpnięcia, które przecież wypadałoby, choćby dla zachowania pozorów porządku, zdefiniować… Cóż to bowiem być może? Może inwazja Obcych? Atak chińskich hakerów? Trzecia wojna światowa? Armageddon w biblijnym sensie? Bunt Matki Natury? Finał Inteligentnego Projektu? Cokolwiek – i tak wszystko jedno, ale by rzecz przedyskutować, jawi się jako zacny pomysł. Coś robić wypada w oczekiwaniu końca definitywnego, destrukcji cząsteczkowej… Zresztą – nazwijmy to prosto i bezpośrednio – w oczekiwaniu śmierci. Nasz gatunek za bardzo się uzależnił od wytworów własnej przemyślności, by bez nich przetrwać na większą skalę. Nie jesteśmy survivalowcami, gotowymi podjąć walkę o byt w ekstremalnych warunkach. A poza tym nie wiemy, czy nagła cisza i wyłączony prąd to już koniec „represji”, które na nasz gatunek spadają. Może będzie tych plag jeszcze więcej? Może dzieła dokończy pandemia? Może sparaliżuje nas klimat? W takich okolicznościach umiejętności i zapasy zgromadzone przez tzw. preppersów nie zdadzą się na nic. Zresztą należy powątpiewać, czy akurat ta społeczność miałaby wystarczający potencjał do wznowienia reprodukcji? A może po prostu wyginęłaby w walce – bratobójczej i definitywnej – o kurczące się zapasy amunicji, o wodę, tlen, żarcie, paliwa?
Konkluzji w tej improwizowanej dyspucie Martin, Diane i Max nie wypracowali, albowiem, ze znacznym opóźnieniem, zjawili się Tessa i Jim, relacjonując swoje przygody z samolotem, który twardo lądował poza pasem na lotnisku i się co nieco rozwalił; a potem oboje trafili do kliniki, w której opatrzono rannego Jima. Goście wnieśli do dyskusji ożywczy nurt nowych informacji z miasta, których jednak nie można było jednoznacznie zinterpretować. Więc dysputa znów utknęła, a wniosków żadnych nie wypracowano. Ba, nad rozmową i innymi czynnościami towarzyskimi (w tym o charakterze seksualnym) unosić się zaczął delikatny duch pewnej takiej bezradności, bezwładu intelektualnego i poczucia dezintegracji, może nawet osamotnienia. I lęku, gorszego niż zwykłe mrowienie na karku – egzystencjalnego lęku przede wszystkim i o wszystko: w końcu ktoś lub coś wyłączył/wyłączyło tę wajchę od zasilania. Ale kto nam to zrobił?
Na tak postawione przez DeLillo pytanie nie ma oczywiście dobrej odpowiedzi. Może poza przypuszczeniem, że to my sami sobie… Zastanowić się warto tylko nad jednym – czy chcielibyście zawczasu poznać tę odpowiedź? Sam nie wiem, czy bym chciał. A w ogóle – czy warto prowadzić rozważania nad końcem świata? Okolicznościami, przebiegiem akcji, rezultatem końcowym, którego zresztą i tak nie zobaczymy, nie zweryfikujemy – bo jak koniec, to koniec. Może lepiej byłoby pomęczyć się nad początkiem świata? Ale czy ktokolwiek byłby w stanie napisać powieść o Wielkim Wybuchu? Koniec wydaje się łatwiejszy do opanowania w sensie literackim. DeLillo to tylko jeden wariant – ale interesujący…
Tomasz Sas
(27 08 2023)
Brak komentarzy