Ewa Lipska
Wariacje Geldbergowskie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Pan Geldberg jest poetą…
Molierowski pan Jourdain, dopędzony i porażony przez informację, że w istocie rzeczy mówi prozą, przeżył przełom w bulwie. Jakże to – on, zwykły prostaczek wśród prostaczków – a mówi prozą, sposobem zarezerwowanym dla wielkich autorów, mistrzów słowa w każdym calu. Ale sowicie opłacani, cieszący się zatem autorytetem nauczyciele utwierdzili go w tym mniemaniu. Uwierzył tym łacniej, gdyż znajdował się w fazie rozchwiania systemu osobistych wartości – rozchwiania związanego z przebudową świadomości jourdainowskiej. On-ci to bowiem, akurat na ten czas zapragnął poprawić, wywindować w górę swój status społeczny. Z mieszczanina zostać szlachcicem… W XVII-wiecznej Francji wciąż nie było to łatwe – praktycznie nieprzenikalna stanowa (a więc silnie obserwowana, ba – pilnowana przez prawo i religię) struktura społeczna kruszyła się powoli. Ale – jak się wydaje – Jourdain znalazł sposób uniwersalny, by zmiany dokonać – używał mianowicie pieniędzy… Wszelako splot wydarzeń sprawił, iż do końca nie dowiedział się, czy odróżniający go od bełkotliwego plebsu i zbliżający do sfer arystokratycznych przywilej mówienia prozą to naturalna, przyrodzona oznaka statusu, czy rzecz nabyta.
Ale poezja? Z poezją inaczej… Przekonanie kogoś, że w sposób naturalny, niewymuszony i spontaniczny mówi wierszem, ani specjalnie możliwe, ani w ogóle łatwe nie jest. Chyba że ktoś faktycznie rymuje w mowie wiązanej improwizująco i ad hoc. Ale i tak rozstrzygnąć trzeba, czy to tylko zdolność do natychmiastowego zestawiania słów zrymowanych wedle zasad języka oraz zdolność posługiwania się zrytmizowaną frazą – czy coś więcej… W sensie ściślejszym – czy to poezja – więc nadawanie nieprzypadkowym związkom frazeologicznym rangi metafory, emocjonalnej ekspresji, ukrytych mniemań czy choćby urodziwych i zaskakujących znaczeń; czy to niezależne, niepodległe definiowanie słów.
W tym sensie ścisłym pan Geldberg jest poetą. Pan Geldberg (nie mylić z Goldbergiem – klawesynistą i wirtuozem, uczniem Bacha – pierwszym wykonawcą „Wariacji…” mistrza Jana Sebastiana; to on swym nazwiskiem firmuje znane arcydzieło…) – w odróżnieniu od takowego Goldberga – nie jest nikim znanym. Nie ma profili w mediach społecznościowych. Nie było go w swoim czasie nawet na NaszejKlasie (w związku z tym niektórzy podejrzewają, że nie chodził do szkoły i żadnego formalnego wykształcenia nie ma). Nie wiadomo, czy istnieje w jawnych i tajnych rejestrach ludności i aktach stanu cywilnego, czy ma PESEL, czy figuruje w księgach parafialnych, w archiwach skarbowych, w krajowym rejestrze dłużników, w centralnym rejestrze skazanych, w aktach policyjnych, na listach wyborców, w książkach telefonicznych, katalogach bibliotecznych, w spisach prenumeratorów pism ilustrowanych… Czy w ogóle jest w sensie ścisłym – czy egzystuje wyłącznie symbolicznie, metaforycznie i transcendentalnie? Chociaż ja cię przepraszam: z takim nazwiskiem, co góra pieniędzy znaczy, to niech on lepiej istnieje namacalnie, aby się o niego nawet potknąć można było… Ale skoro Geldberg nie zostawia odcisków linii papilarnych, nie ma osobistego DNA ani żadnych znaków szczególnych, to może jest człowiekiem bez właściwości – w sensie Musilowskim? Może po prostu za każdym razem obcowania z nim przybiera postać tudzież stroi się w imponderabilia dokładnie takie, jakie przed spotkaniem z nim były nasze wyobrażenia o PanaGeldbergowym jestestwie?
Ale istnieje czy nie, kimkolwiek jest bądź nie jest – pan Geldberg ma się dobrze. Zanotowanych w cienkiej, acz wykwintnej książeczce wariacji panaGeldbergowych jest dwadzieścia i sześć (jeśli nie omsknąłem się w rytmie liczenia), a sugerowana przez wydawcę cena: 39,90 – słownie trzydzieści dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt groszy. Czyli za sztukę wariacji płacisz 1,534615384615385 zł. Znaczy nieco ponad złoty pięćdziesiąt. W czasach młodości Geldberga (jeśli w ogóle jakąś młodość miał) tyle kosztowała paczka sportów, pęczek włoszczyzny na zupę, dziesięcioprzejazdowy ulgowy bilet tramwajowy, codzienny komplet trzech gazet w moim mieście (kiedyś). Znaczy – wariacje Geldberga w postaci spisanej i wydrukowanej mają w sumie jakąś wartość w życiu codziennym – jak każdy kosztowny drobiazg…
Wszelako to tylko tomik poezji, do powstania którego pan Geldberg – jako podmiot liryczny w sensie najzupełniej ścisłym – przyczynił się zdecydowanie i definitywnie. Ba może nawet wykreował, a podpisana na okładce Autorka tylko przyłożyła dłonie do klawiatury, spisując ze słuchu (lub z rozumu) panaGeldbergowe czyny i rozmowy. Które są poezją, są metaforą, są fantazją – bo są. To Geldberg raz w roku jedzie na Kalahari, by odwrócić kosmiczną klepsydrę czasu, prolongując swoją i wszystkiego zresztą – egzystencję. Ale dlaczego na Kalahari? Słyszałem, że ta klepsydra przesypuje piasek na Takla Makan… To Geldberg lubi czasami czytać książki nienapisane. Przyznaję bez bicia, że dzielę z nim tę namiętność do lektury – wyobrazić sobie słowa, zdania, akapity i rozdziały nie tyle nieistniejące, co potencjalne, zawieszone, czekające na uruchomienie i skostnienie. I ta chwila między nienapisaniem a napisaniem, to drżenie ręki przed nadaniem formy, nad klawiaturą zawiśnięcie palca, skorego do poprawki… Czy zatem lektura książki nienapisanej jest równoznaczna z jej napisaniem?
To Geldberg podziwia schody – osobliwie te kręcone, spiralne. Są obietnicą… Kiedyś po nich wchodził, teraz schodzi, ale jeszcze końca nie widać… Mam tak samo. W jednej z pobliskich galerii handlowych, które nawiedzam w celach medytacyjnych i rekreacyjnych, producent schodów wystawił na widok publiczny trzy próbki swej rękodzielniczej maestrii – trzy schodki wiodące donikąd, trzy rzeźby czasu niedokonanego. Producent surowo zakazuje wspinać się na swoje wyroby, bo zawieszone w próżni, nie są zbyt stabilne. Ale mnie korci, choć przeczuwam, co będzie na końcu: trywialny widok z góry (skądinąd niewysokiej) na czubki głów bez twarzy, głów innych galerników-więźniów wyobraźni. Wreszcie to Geldberg nie lubi poezji. Chociaż ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że Geldberg jest poetą. To jak to – siebie nie lubi? Ano tak… Może się myli? Jak ci wszyscy, którzy pochopnie i przedwcześnie „odwrócili metaforę do ściany”?
Ewa Lipska jest poetką – jak Geldberg poetą jest. Oboje istnieją dzięki sobie nawzajem. Oczywiście wiem: ich dwojga wspólny byt w sensie epistemologicznym został ograniczony, zakreślony między okładkami tomiku „Wariacji Geldbergowskich”. Ale to nie znaczy, że nie warto nim sobie głowy zaprzątać. Raczej… Przeciwnie: czas poezji właśnie nadszedł, wysypuje się z klepsydry, zaleca się publiczności. Czytajcie Lipską – jeżeli istnieje gdzieś czysta, niepodważalnie bezinteresowna przyjemność, to właśnie tu. Kto potrzebuje zanurkować w nurtach metafor – to właśnie tu. Kto musi co jakiś czas popluskać się w starorzeczu formy, w wodospadach i bystrzach intelektualnej gry o wszystko – to właśnie tu. Zresztą noście Lipską przy sobie, format ma w sam raz i strukturę niezniszczalną!
Tomasz Sas
(7 06 2023)
Brak komentarzy