Haruki Murakami
Moje ukochane T-shirty
Przełożyła Anna Zielińska-Elliott
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Antropologia koszulki typu T…
Koszulka wzoru T-shirt jest jednym z donioślejszych wynalazków współczesnej cywilizacji, zaś jej noszenie – najprostszym, najoczywistszym, banalnym zgoła manifestem pewnej postawy egzystencjalnej – manifestem luzu mianowicie. Kawałek bawełnianej dzianinki o bieliźnianym splocie i takiejże gramaturze, zszyty z dwóch w istocie kawałków – przedniego i tylnego, z krótkimi rękawkami i wycięciem na szyję (z głową na szczycie, ma się rozumieć), kształtem przypominający literę T (obecną we wszystkich alfabetach łacińskich) – zrobił gigantyczną i wciąż nieprzemijającą karierę w temacie odzieży gatunku ludzkiego. W zasadzie jest porównywalny do takich wynalazków jak zszycie dwóch dotąd luźno majtających nogawic (co dało początek spodniom), jak wykoncypowanie biustonosza, zrobienie na drutach pierwszej skarpety i przebojowe wynalezienie apaszki a’la Hermès…
Pierwsze lata kariery koszulki T-shirt są zdeterminowane płciowo – otóż był to strój zdecydowanie męski. Ale już dość dawno temu utracił atrybucję dymorficzną. Z niemałym pożytkiem dla estetyki dnia powszedniego… Kto nie wierzy, niech odszuka wideofilmik z telebimu (z 1989 roku), z fenomenalnym vibrato Pameli Anderson w T-koszulce z logo browaru Labatt’s na trybunie podczas meczu futbolowego Lionsów z Vancouver…
Koszulka typu T-shirt nie miała jednego wynalazcy ani określonego debiutu; jej forma też nie została nigdy jednoznacznie zdefiniowana. Ot, pojawiła się w drugiej połowie XIX stulecia jako element męskiego kompletu bieliźnianego (także z długim rękawem). Jej rozpowszechnieniu posłużył postęp technologiczny w produkcji przędz bawełnianych, a przede wszystkim – skokowy wręcz rozwój (i potanienie) technologii dziewiarskich. A „przybicie” trendu nastąpiło, gdy w 1913 roku marynarka wojenna USA (oraz korpus Marines) włączyła T-shirty (początkowo tylko białe) do kompletu sortów mundurowych swych załóg. Największą indywidualną zasługę w dziele rozpowszechnienia T-shirta po całym świecie – i to w postaci stroju wierzchniego – ma… Marlon Brando (a właściwie jego anonimowy kostiumograf), który w 1951 roku w filmie Elii Kazana „Tramwaj zwany pożądaniem” (według prozy Tennessee Williamsa) w roli Stanleya Kowalskiego niemal cały czas paradował na ekranie w obcisłym T-shircie. Od tamtej pory każdy mężczyzna na naszym globie (i co druga kobieta) ma w swojej szafie czy w jukach przynajmniej kilka T-shirtów – od Inuitów na Grenlandii po maoryskich wojowników haka…
Japoński pisarz Haruki Murakami – prozaik wybitny, murowany od dawna kandydat do Nobla, tylko raz gościł w moim blogu – 29 sierpnia 2017 roku – gdy rekomendowałem jego esej autobiograficzny „Zawód: powieściopisarz”. No i dobrze się złożyło, bo „Moje ukochane T-shirty” plasują się w tym samym szeregu gatunkowym (oczywiście jednym z wielu) prozy Murakamiego, czyli w obrębie szczerego, autobiograficznego eseju-felietonu, sporządzonego przez skromnego wyrobnika pióra, trochę zaskoczonego, a może zasromanego, skrępowanego swą sławą. Nieźle, jak na prawie 75-letniego pisarza światowego formatu. Który do tego jest świadom swojej wartości. Ale Murakami jest skromnisiem – podczas lektury „T-shirtów” wielokrotnie natkniecie się na wyznanie, że konkretnego egzemplarza pisarz nigdy nie nosił i nosić nie zamierza, bowiem wydaje mu się, że napis czy rysunek na koszulce (a czasem nawet jej kolor…) jest zbyt ostentacyjny, demaskujący, wyróżniający. To znaczy, że jego pierwotnym i najważniejszym pragnieniem egzystencjalnym jest anonimowość w tłumie, niewyróżnianie się, niezwracanie na siebie uwagi, wreszcie potrzeba zwyczajności. W tej filozofii T-shirt (możliwie najbardziej zwyczajny wśród zwyczajnych) przejmuje na siebie rolę maski, kostiumu, przebrania, kamuflażu. Oto wielki mistrz Murakami idzie na piwo w koszulce, jaka bywa roboczym atrybutem zwykłego dokera czy zamiatacza ulic. Żadnych czytelnych sugestii, że wykonuje jakiś ważny zawód, że skądś konkretnie pochodzi, że czyta książki, słucha jakiejś określonej muzyki, że pije piwo czy też whisky, ani że kibicuje jakiejś formacji sportowej (wyjątkiem są jego ukochane, tokijskie baseballowe Jaskółki Yakult; to drugie słowo to marka sponsora klubu – producenta jogurtu…).
Kolekcja koszulek Murakamiego (podobno gigantyczna) powstawała spontanicznie, przez lata – nawarstwiała się w szafach, szufladach i pudłach jak skały osadowe na dnie morskim. Nie dzięki zdefiniowanej pasji kolekcjonerskiej, raczej dzięki instynktowi gromadzenia. W przyrodzie taki proces nazywa się sedymentacją, w naturze ludzkiej to chomikowanie, zbieractwo. Nauki behawioralne (taka psychiatria na przykład) wyodrębniają – wśród zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych – tzw. syllogomanię… Tak czy inaczej, w obu procesach (w sedymentacji i w zbieractwie…) niepoślednią rolę odgrywa grawitacja – powszechna siła ciążenia. Przeciwdziałanie syllogomanii polegałoby przecież na wyrzucaniu, czyli użyciu siły o wektorze przynajmniej w części przeciwnym niż wektor grawitacji…
Tak czy inaczej – kolekcja Murakamiego, co do intencji użytkowo-sentymentalno-nierozpoznana, narosła do tego stopnia, iż mogła się stać przedmiotem uczciwej analizy antropologiczno-kulturowej. I właściciel koszulek takiej analizy dokonał – może nawet niezupełnie i nie do końca świadom poznawczej doniosłości swego osiągnięcia. Ale fakt jest faktem: po prostu zaczął pisać felietoniki o swoich T-shirtach do „Popeye” – japońskiego magazynu lajfstajlowego o modzie męskiej. I to, co macie przed sobą, to zbiorek tych felietonów, wzbogacony o wywiad dla tegoż „Popeye”, objaśniający ideowe założenia i dzieje koszulkomanii Murakamiego.
Źródła tej kolekcji są dwa… Pierwsze to przemyślane i powściągliwe zakupy w second-handach i sklepach charytatywnych oraz na wyprzedażach w sieciówkach i magazynach sportowych. Pan Murakami kupuje roztropnie i rzadko mu się zdarza płacić więcej niż dolar i dziewięćdziesiąt dziewięć centów za egzemplarz – z tolerancją najwyżej do 3,99 (chyba że to sklep dla surferów w Honolulu lub kiosk uczelniany którejś z „piramid” Ivy League…). Drugie źródło to dary – z akcji promocyjnych wydawców książek lub z księgarni handlujących „murakamim”, bądź też od dystrybutorów filmowych.
W zasadzie T-shirt z nadrukiem został pomyślany i nadal z powodzeniem funkcjonuje jako narzędzie marketingowe, nośnik handlowej reklamy. Pomysł prosty, ale co do istoty – genialny. Są bowiem ludzie, gotowi zapłacić (bądź tylko ująć się wdzięcznością…), by czas jakiś obnaszać na grzbiecie (przodem i tyłem) i przemieszczać się do miejsc nieoczekiwanych z inseratem reklamowym, który w inny sposób nie dotarłby tam, gdzie dotrze z nim odziany w stosowną koszulkę egzemplarz homo sapiens… Może się nad tym nie zastanawiasz, ale nosząc koszulkę z nadrukowaną etykietą swego ulubionego piwa, udostępniasz firmie i marce darmową powierzchnię reklamową. I nie masz nic przeciwko temu – przeciwnie: manifestujesz swą wolnościową postawę życiową. Oczywiście – można i należałoby nosić tylko T-shirty z napisami non-profit – co i tak jest powszechnie praktykowane, podobnie jak slogany i demonstracje polityczne na koszulkach. W naszym kraju ostatnio bywa ścigany nadruk z ośmiu gwiazdek (w układzie 5+3 – lub innych elementów symbolicznych – byleby było ich osiem, na przykład osiem kotów…) bądź najniewinniejszy zgoła napis „KONSTYTUCJA”. Na to Murakami, urodzony i wychowany w cesarstwie wprawdzie, ale hiperdemokratycznym – raczej by nie wpadł.
Ale i tak tę uroczą książeczkę czyta się z niekłamaną przyjemnością – zwłaszcza gdy odnajdujesz wspólne elementy w kolekcji Murakamiego i w twojej szafie… A tak na poważnie – chciałbym kiedyś trafić na tiszercik z symboliką mej ukochanej marki Savinelli. (Gwoli informacji: lombardzki producent-rękodzielnik najlepszych fajek na świecie.) To mój mroczny przedmiot pożądania… Widział ktoś kiedyś taką?
Tomasz Sas
(25 05 2023)
Brak komentarzy