Krzysztof Mrowcewicz
Burza i zwierciadło
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Niefortunna misja śpiącego księcia
Szekspir to zwyczajny komediant był – owszem, bystry chłopak, utalentowany aktor, ale prosty i niezbyt inteligentny; prawdziwym Szekspirem kto inny był – zapewne sir Francis Bacon… Nieprawda – Szekspir to Szekspir, ten jedyny i autentyczny – ze Stratfordu, aktor Kompanii Lorda Szambelana, autor sceniczny i liryczny, przedsiębiorca i w ogóle geniusz. Spór o takim mniej więcej sensie od dawna trwa wśród badaczy pisma. Osobliwie literaturoznawcy anglosascy się mu oddają – z uwagi zapewne na pewną wyczuwalną taką klimatyczną zbieżność tudzież graniczące z identycznością pokrewieństwo języka. Ale i na naszym gruncie znaleźli się wyznawcy koncepcji nieSzekspira (jakby nie było problemów ważniejszych i bliższych naturze dumnego polskiego narodu…) – m.in. Antoni Słonimski i przede wszystkim Bruno Winawer – zapomniany już co nieco uczony (doktor fizyki z Heidelbergu bodajże), pisarz (komedie sceniczne, science fiction), felietonista, dziennikarz i popularyzator nauki.
Hipoteza nieSzekspira zasadza się na słusznym i logicznym założeniu – że talent talentem, geniusz geniuszem – ale teksty rzekomego Szekspira zawierają tak ogromny ładunek wiedzy z różnych dziedzin, ładunek encyklopedyczny niemal, tak erudycyjny, iż jego zgromadzenie wymagałoby wszechstronnych, gruntownych studiów (i to nie w Anglii, która wtedy była raczej prowincją intelektualną – ale na kontynencie, zapewne we Włoszech…). Skąd chłopak z zadupia w Stratfordzie mógł takową wiedzę posiąść – przecież o jego studiach nie wiemy nic… Na rozum zatem się zgadza – Szekspir nie mógł być Szekspirem. Kto zatem nim był? Pytanie to ma niewielkie (jeśli w ogóle jakieś ma) znaczenie. W literaturze bowiem przymus logiki i racjonalności nie istnieje. Coś, co nie ma prawa się zdarzyć, się zdarza – i to jak. Szekspir jest jednym z takich przypadków. I dajmy pokój deliberacjom, które przecież żadnego wpływu na jakość oglądu dzieła wyżej wzmiankowanego nie mają. Kto to napisał, ten napisał – grunt że napisał – i nie był to kosmita, tylko Ziemianin z krwi i kości. Kimkolwiek był – i czy był sam, czy kilku składkowo… Dajmy pokój – czytajmy i wystawiajmy to, co jego jest. I cieszmy się, że Matka Natura w swej łaskawości dała nam kiedyś takiego geniusza Szekspira (albo i nieSzekspira). Jakie to szczęście, że spiritus flat ubi vult.
Docent Mrowcewicz nie wcina się w ten anglosaski szekspirowski spór z całą ostrością badacza, który stosowne quantum wiedzy posiadł, a temperament ma polemiczny. On nie… On tylko dorzuca do puli dyskursu (bez nadziei, że podbije stawkę – ot, tak tylko, gwoli sui generis igraszki intelektualnej) dysertację prozą, w konwencji apokryficznej fantazji epistolarnej. I to dysertację, która żadną miarą nie wtrąca się w główny nurt wspomnianego sporu. De nomine dotyczy innego historycznego epizodu – a tylko pewna zbieżność czasu i częściowa jedność materii samej akcji daje asumpt, by do sporu szekspirowców z nieszekspirowcami się odnieść. Jeśli w ogóle znajdzie się powód, by się odnosić…
Koncept fabularny Krzysztofa Mrowcewicza zasługuje na pochwałę w rozkazie dziennym, list gratulacyjny lub order z gratyfikacją – tak jest finezyjny i wyrafinowany, a przy tym historycznie wielce prawdopodobny, prawie jak realny. Lecz cóż – autor jest zawodowym historykiem literatury, specjalizującym się w epoce baroku, toteż poniekąd wdrożonym do analizy najbardziej nawet fantazyjnych dzieł tamtych czasów. Łatwiej mu zatem przyszła adaptacja barokowej maniery zmyślania i ubarwiania dziejów do własnych celów literackich. No i konwencję wybrał jak się patrzy – niełatwą skądinąd, lecz stwarzającą fenomenalne możliwości narracyjne. „Burza i zwierciadło” to tak zwany romans epistolarny, czyli pierwszoosobowa narracja, której nadano formę listów – listów do konkretnego zdefiniowanego adresata; w tym akurat przypadku nadawca epistolarny wykonuje obowiązek relacjonowania swemu „szefowi” postępów delikatnej misji dyplomatycznej, w której bierze udział. Korespondencyjna formuła narracji ma znaczenie formalne – dyscyplinuje opowieść, lekko zwężając pole manewru między dygresjami a faktami, a jej ściśle prywatny charakter sprawia, że można sobie pozwolić na wymykającą się konwencjom epistolarnym szczerość. Szczerość (pamiętajmy kto pisze i do kogo – dworzanin do księcia bądź co bądź) dość niezwyczajna jako narzędzie komunikacji (między oboma w realu), w prozie obarczonej (a może uskrzydlonej?) dawką fantazji quantum satis ma walor uświetniający przekaz. Szczerość pozbawia narrację aury fałszywej tajemnicy, niedomówienia protokolarnego. Bez tej szczerości formuła listu uwięziłaby opowiadanie w rygorach obowiązku i posłuszeństwa. Na szczęście teraz listy owe wyglądają jak relacje (mimo zachowania form grzecznościowych umiarkowanie ozdobnych, wcale nie barokowych) ludzi równych sobie, przynajmniej intelektualnie, pozostających na poufałej stopie wspólnościowej. I taka lektura mi się podoba…
Docent Mrowcewicz zbudował wielce fantasmagoryjną tudzież pełną, mięsistą i wielowymiarową strukturę swej epistolarnej relacji, wiedząc, że nie będzie musiał troskać się o jej wiarygodność formalną. Konwencja pocztowa (zwłaszcza interwały korespondencji) na początku XVII wieku musiała poddać się założeniu, iż adresat dostanie pierwszy list, gdy nadawca – otwierając flaszę z inkaustem i wygładzając arkusz papieru, jeśli ta chwila spokoju zostanie mu dana – będzie się sposobił do sporządzenia ostatniego listu. Nadawca nie mógł też w takich warunkach liczyć na respons adresata, aczkolwiek mógłby on być istotny dla misji. Bo to i dobre rady, i wiążące polecenia, i krytyczny ogląd sytuacji… Ale nic z tego – wykonawca misji mógł liczyć tylko na siebie, ubiegając się co najwyżej o akceptację poniewczasie i co nieco asekurując – po to były te listy, których zamiar słusznie odczytał docent Mrowcewicz, czyniąc z zamierzonego apokryfu epistolarnego relację-ekskuzę w stanie wyższej konieczności. I w razie czego (znaczy gorszego obrotu spraw) – dowody dla ewentualnego trybunału, na gardle przecież mogącego karać…
A o co szło w tej awanturze? Oto na przełomie wieków XVI i XVII żył sobie w Wielkim Księstwie Litewskim niejaki Daniel Naborowski – szlachcic polski herbu Nabram (na tarczy herbowej sześć pasów naprzemiennie czarnych i białych). Był-ci on kalwinem, wykształconym na europejskich uniwersytetach lekarzem (dyplom zrobił w Bazylei), prawnikiem (dyplom w Strasburgu); pobierał też naukę mechaniki pod kierunkiem samego Galileusza. Był klientem Domu Radziwiłłów, ich dworzaninem i urzędnikiem Wielkiego Księstwa. Lecz przede wszystkim był poetą – niewielkiego kalibru, ale zawsze… Te listy, które składają się na „Burzę i zwierciadło”, spod jego ręki jakoby wyszły – za co zdaje się ręczyć Mrowcewicz. Ale jak było naprawdę? Na pewno nie tak – ale czy to ważne? Na pewno są to apokryfy, a cała sytuacja jest mistyfikacją, co przecież wartości literackiej nic a nic całemu opowiadaniu nie ujmuje…
W każdym razie Naborowski jesienią 1611 roku został zaufanym sekretarzem, powiernikiem i najbliższym dworzaninem księcia Janusza Radziwiłła (księcia oczywiście Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, czyli Rzeszy – który to tytuł Radziwiłłowie bodajże nabyli drogą kupna od cesarza Karola V; w Polsce i na Litwie tytułów książęcych ani nie nadawano, ani nie uznawano de iure). Onże Janusz – syn Krzysztofa, zwanego Piorunem, wnuk Mikołaja Rudego (brata Barbary Radziwiłłówny – królowej Polski; za sprawą Zygmunta Augusta Jagiellona), kalwin z urodzenia, był najbogatszym magnatem na Litwie (a i w Koronie w owym czasie bogatszych bodajże nie było…), zawsze w lekkiej opozycji wobec władzy królewskiej, co skończyło się udziałem w rokoszu Zebrzydowskiego i ugodą z królem. W zamian za sądową nietykalność Janusz Radziwiłł obiecał królowi swą neutralność i wycofanie się do zajęć prywatnych; słowa dotrzymał. W ramach tej prywatnej aktywności spłodził syna Bogusława – tak, tegoż samego zdrajcę z czasów Potopu…
Naborowski służył księciu aż do jego śmierci w 1620 roku. W roku 1611 wyruszył ze swym szefem (wedle Mrowcewicza) w delikatną misję dyplomatyczno-matrymonialną do Anglii. Książę Janusz miał w imieniu króla Zygmunta III Wazy starać się o rękę Elżbiety, królewny angielskiej, córki Jakuba I Stuarta – syna nieszczęsnej Marii, ściętej przez Elżbietę I, ostatniego samodzielnego króla Szkocji (jako Jakub VI) i pierwszego wspólnego króla Zjednoczonego Królestwa Anglii, Szkocji i Walii. Oczywiście nie chodziło o mariaż z samym Zygmuntem, lecz jego synem, królewiczem Władysławem, przymierzanym wtenczas do tronu… moskiewskich carów. Potęga i potencjał europejski Rzeczypospolitej zmierzały ku apogeum, czego Jakub I czemuś zląkł się; najbardziej bowiem obawiał się restytucji katolicyzmu w swych królestwach – mało wtedy możliwej, ale zawszeć… Postanowiono tedy sfinalizować pertraktacje o mariażu Elżbiety z hrabią-palatynem reńskim, elektorem Cesarstwa, Fryderykiem V Wittelsbachem. Nie okazało się to fortunnym pomysłem dla obojga, choć związek był długi i owocny (mieli trzynaścioro dzieci) – ale to temat na inne opowiadanie.
Oczywiście wątpić należy, by król Waza z taką misją wysłał do Londynu swego wprawdzie najbogatszego poddanego, ale za to znanego z niechęci do korony niedawnego rokoszanina i wichrzyciela. Do tego – delikatnie rzecz ujmując – nieszczególnie rozgarniętego: kiepskiego dowódcę, fatalnego stratega i niezbyt mądrego polityka. Powiedzmy otwarcie: ten Janusz należał do pierwszego pokolenia Radziwiłłów, które w dziejach Rzeczypospolitej zapisało się kiepsko; i to od niego począł się długi szereg warchołów, sobiepanów, zdrajców, świrusów, lub choćby szkodliwych egocentryków, bądź po prostu głupców. Oczywiście zdarzały się (i zdarzają się nadal) w tej familii szlachetne wyjątki, ale ogólnego wrażenia nie zacierające. I tak po dziś dzień – jednego mamy wciąż czynnego Radziwiłła w życiu publicznym – wszelako wzorem cnót obywatelskich ci-on nie jest…
Zawierzmy wszakże fantazjom docenta Mrowcewicza… Ekspedycja zrękowinowa zaokrętowała się na statek w Gdańsku i pożeglowała ku Anglii. Niestety, sezon jesiennych sztormów wypiętrzył się w gigantyczną burzę, która mocno potarmosiła statek, a sam książę popadł w jakiś dziwny stupor, katatoniczny, może tylko kataleptyczny sen, z pozoru zdrowy, ale nie do wybudzenia. Daniel, podczas żeglugi Tamizą w poszukiwaniu miejsca zakotwiczenia, podjął desperacką decyzję ratowania misji – przebrał się w książęce szaty, włożył książęce pierścienie i zagrał va banque! Ale o szczegółach tej osobliwej intrygi zmilczmy – niech czytelnik ma coś za swoje. Ważne w tej fabule jest wszelako, kto był adresatem listów Naborowskiego i dlaczego. Był to również Radziwiłł – książę Krzysztof, też syn „Pioruna”, młodszy o sześć lat przyrodni brat śpiącego Janusza. Wspaniały żołnierz i dowódca, mądry polityk, wielokrotny poseł na sejmy polskie, w opozycji do króla Zygmunta III. Jego wdzięczną pamięć odrobinę obciąża jeno fakt niefortunnego ojcostwa (znów!) – jego synem był mianowicie Janusz Radziwiłł – hetman wielki litewski – tak, ten zdrajca z Potopu… Wydaje się, że to Krzysztof pełnił nieformalną, ale uznawaną przez familię rolę rodzinnego autorytetu; dlatego Naborowski właśnie jemu zdawał relacje.
A miał co relacjonować. Audiencję u króla Jakuba, konferencje z z jego synem Henrykiem, księciem Walii, osobliwą przyjaźń z sir Francisem Baconem, obserwacje z życia dworu, udział w magicznych rytuałach różokrzyżowców, swoje niefortunne zauroczenie żeńskim demonem, a co najmniej empuzą o imieniu Barbara, znajomość z autorem i aktorem Szekspirem, bytność na premierze jego „Burzy”, wystawionej przez trupę Lorda Szambelana… No i fiasko samej misji – co, jak się wydaje – nikogo specjalnie nie obeszło.
Ot, historyczna fantazja, ciekawostka z serii „mogło tak być, ale raczej nie było”. Za to jak to jest napisane! Zaprawdę, powiadam wam, docent Mrowcewicz wspiął się na wyżyny swego gawędziarskiego talentu. No i ładnie potrafi zmrużyć oko… Zaś sama formuła apokryficznego romansu epistolarnego trudna jest i wymaga sporej dyscypliny intelektualnej. A Szekspir raczej był niż nie był. Co sobie, czytelnicy, w cichości ducha rozważcie i nie naprzykrzajcie się więcej literaturze niestosownymi pytaniami. Czytajcie Wielkiego Willa (osobiście polecam przekłady Barańczaka), idźcie do pobliskiego teatru, jeśli akurat go zagrają, film któryś z Kennethem Branaghem oglądnijcie. A jeśli natraficie na starego księcia duńskiego z genialnym Innokientijem Smoktunowskim, to się wam historia (i szczęście!) dopełni.
Tomasz Sas
(21 04 2023)
Brak komentarzy