Mariusz Czubaj
Półmistrz
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5
Półmisek z półgęskiem o północy…
Szachy – niezbyt wprawdzie często – ale towarzyszą literaturze kryminalnej i sensacyjnej od dawna. Czemu niezbyt często? Bo aby o szachach pisać, raczej wypada się na nich znać. Może nie na zawodowym poziomie mistrzowskim, ale na najwyższym poziomie osiągalnym dla amatorów – to na pewno… Tymczasem wśród mistrzów prozy rozrywkowej nie jest to powszechna przypadłość – raczej niezwykle rzadka, egzotyczna. Typowy umysł mistrza prozy nadaje na zupełnie innych częstotliwościach niż umysł mistrza czarno-białej sześćdziesięcioczteropolówki z trzydziestoma dwoma figurami o osobliwych nazwach i przypisanych im możliwościach ruchów na terytorium gry. Szachiści (mam na myśli arcymistrzów) rzadko potrafią pisać, pisarze rzadko potrafią grać. Ale są chwalebne wyjątki i dzięki nim literatura szachowo-sensacyjna, acz skromna en masse, zaleca się wysokim poziomem intrygi tudzież towarzyszących imponderabiliów.
Zbrodnia i szpiegowanie lubią towarzystwo szachów, albowiem ich obecność wewnątrz horyzontu zdarzeń wyznacza pewien prestiż intelektualny, podnosi elegancję akcji, wymusza wyższy poziom dialogów, rozsnuwa aurę pewnej takiej tajemnicy, dokłada figurom dramatu ponadprogramowej powagi w klimacie i tak pełnym zagadek do rozwiązania, a przede wszystkim całości dodaje ciężaru… Zaś powaga to towar, który nieźle się sprzedaje. W literaturze z pretensjami do wyższego sortu zaś w szczególności. Królewska gra zatem podnosi prestiż literatury, jeśli jest inteligentnie wplątana w intrygę sensacyjno-kryminalną – no, chyba że w ramach tejże intrygi ktoś komuś po prostu, zwyczajnie łeb roztrzaska marmurową szachownicą, bo akurat miał ją pod ręką – na przykład. Albo ofiara udławi się figurką; nawet zwykły pion ma potencjalnie duże możliwości jako narzędzie zbrodni.
W przypadku Czubaja udział szachów w głównej osi intrygi, w sensie materialnym i sprawczym, jest właściwie żaden. Ot, przypadek sprawia, że na nowym polskim transatlantyku armatorskiej firmy GAL (Gdynia-America Line) w rejsie do Buenos Aires w sierpniu 1939 roku, zaokrętowała się polska reprezentacja na olimpiadę szachową – z takimi mistrzami klasy światowej jak Najdorf, Tartakower i Frydman. Fakt to poniekąd powieściowy – w rzeczywistości dotarli oni do Buenos inną drogą… Ale z tym mniejsza – gorzej, że autor zupełnie nie wykorzystał intelektualnego potencjału takiej okoliczności podróżniczo-towarzyskiej i ulokował szachistów wraz z ich szlachetną profesją daleko w tle wydarzeń: grają sobie towarzysko, trenują gambity i końcówki przed zawodami, popijają, plotkują, polują na wieści z kraju… Ale całe fabularne jądro opowieści przetacza się obok nich. Bez związku – nawet szachowy pion, użyty jako osobliwa „dekoracja” miejsca zbrodni, nie dostał żadnych zadań symbolicznych; autor nawet nie pofatygował się zdefiniować – czarny był czy biały? A kolor mógłby przecież mieć jakieś znaczenie dla istoty samej zagadki…
W sumie zatem – zmarnowana okazja udoskonalenia intrygi – i chyba nie ona jedyna. Można sobie wyobrazić, jakie możliwości intrygowania stwarzałby udział w rejsie młodego skądinąd pisarza Witolda Gombrowicza – demonicznego awangardzisty i skandalisty. Kryminalno-sensacyjną naturę takiego potencjału chyba łatwo byłoby sobie wymyślić, drogi autorze… A tak został tylko niedokończony ornament.
Z kolei kreację głównego bohatera „Półmistrza”, wykonaną przez Czubaja, uważam za nazbyt ekstrawagancką – mówiąc wprost: za nadużycie intelektualne sporego kalibru. Poczynając od nadania mu nazwiska. Edward Abramowski to postać ważna w dziejach polskiego ruchu socjalistycznego – ortodoksyjny marksista, filozof i etyk, który został teoretykiem i działaczem spółdzielczości, ideowym patronem anarchistów, antypaństwowcem tudzież piewcą społecznej solidarności. Do tego w chwili, gdy toczy się akcja powieści, Edward Abramowski już dawno nie żył – dokładnie od dwudziestu jeden lat. Użycie tak zacnego nazwiska dla zwieńczenia figury sympatycznego skądinąd awanturnika, poszukiwacza emocjonalnych przygód i kogoś w rodzaju prywatnego detektywa uważam za eksces nieprofesjonalny. I par excellence głupi – dowód umysłowego zaćmienia, słabości i sprzeniewierzenia się rzemieślniczym zasadom dobrej pisarskiej roboty. Gdy używa się bowiem historycznego nazwiska, nie robi się tego ani niefrasobliwie, ani bezmyślnie. A to w trosce o czytelnika… Historyczne nazwisko należy nieodłącznie do historycznej postaci – i nie ma co mieszać ludziom w głowach. I niczym sensownym tego ekscesu wytłumaczyć (wbrew wysiłkom autora) nie można.
Natomiast usytuowanie korzeni pivotalnej intrygi „Półmistrza” w szpiegowskiej aferze rotmistrza Sosnowskiego jest dowodem przenikliwej pomysłowości (choć nie innowacyjności) Mariusza Czubaja. Jerzy Sosnowski był przez lata najefektywniejszym, najbardziej błyskotliwym agentem polskiego wywiadu w Niemczech. No, ale wpadł – na skutek pewnej takiej szwoleżerskiej niefrasobliwości w doborze i ochronie własnych źródeł. Po skazaniu w Rzeszy został wymieniony na zatrzymanych Polsce szpiegów niemieckich. Ale w kraju – miast awansów, orderów i posady analityka na kierunku niemieckim czekał go… proces o zdradę i szpiegostwo na rzecz Niemiec. To rezultat konfliktu personalnego, kompetencyjnego i prestiżowego w łonie tzw. Dwójki. Toczyły go od lat dwa referaty – „Wschód” i „Zachód”. Nie był to spór merytoryczny, gdyż nie miały one żadnej wspólnej płaszczyzny działania – chodziło tylko o ambicje. Referat „Zachód” miał rzutkie dowództwo, dobrze ulokowanych agentów i znaczne osiągnięcia (aczkolwiek seryjnie lekceważone przez centralę w Pałacu Saskim); Referat „Wschód” przeciwnie: był negatywnym „bohaterem” wielkiej afery dezinformacyjnej NKWD (tzw. MOCR-Trust), a pierwsze skrzypce w nim grali dwaj nieudacznicy, maniakalni kretyni i zawistnicy – kapitan Niezbrzycki i major Nowiński. Ci dwaj przekonali dowództwo, że wielkie sukcesy agentów „Zachodu” to sprawa podejrzana, śmierdząca zdradą zgoła. Major Henryk Żychoń, szef tego referatu, nie miał dość sił i sojuszników, by zablokować knowania tamtych dwóch. Stąd proces Sosnowskiego i niesprawiedliwy wyrok…
Odór debilizmu, paranoi i niekompetencji, który od lat toczył najwyższe kręgi dowódcze wywiadu i kontrwywiadu wojskowego II Rzeczypospolitej, zmaterializował się nader złowrogo w fakcie porzucenia podczas wrześniowej ucieczki w tzw. Forcie Legionów warszawskiej cytadeli kompletnego archiwum obu tych służb. Jaka to był gratka dla Abwehry – wspominać nawet nie wypada…
Ale na razie mamy rok 1939 – Abramowski zostaje wysłany w rejs transatlantykiem GAL-u, by przejąć materiały oferowane na sprzedaż przez agenta (może niemieckiego, może radzieckiego…), dotyczące jakiegoś ważnego odprysku afery Sosnowskiego. Jako dźwignię nacisku dwójkarz wykorzystał możliwość zwolnienia brata naszego detektywa, skazanego w procesie rotmistrza Sosnowskiego; Abramowski odmówić nie mógł i musiał dołożyć należytej staranności… Ten fabularny pomysł Czubaja zasługuje na uznanie, aczkolwiek jakoś zaskakująco oryginalny nie jest. Na pewno ma potencjał na dobry thriller – i to jest temat osobnego opowiadania, jeśli ktokolwiek kiedykolwiek zechce podjąć leżące odłogiem wyzwanie…
Nie zamierzam kontynuować rozjaśniania pokrętnych ścieżek intrygi – mamy umowę; niech czytelnik sam popracuje głową. Tyle że dużo się nie napracuje. Mało obiecujący początek zwiastuje równie mało obiecujący (w sensie atrakcyjności samej zagadki i jej rozwiązania) koniec. Czubaj się nie napracował umysłowo – tylko tyle, by pozostać na krawędzi profesjonalnej poprawności, aczkolwiek sprzeniewierzył się zasadzie brzytwy Ockhama i obficie namnożył bytów ponad potrzebę. Nie ulega wszakże wątpliwości, że całość spisana jest dość zgrabnie, w miarę logicznie i fachowo. Może jednak w środku narracji trzeba było zrobić roszadę – jakiś nieoczekiwany węzeł możliwości, zaskakujący zwrot akcji? Żeby nie było, że się czepiam po całości, potencjalnego czytelnika zachęcam – to kulturalny tekst, nadający się na prezent dla młodszego brata…
Tomasz Sas
(30 01 2023)
P.S. Szanowny panie Mariuszu, jest raczej mało możliwe – ba! – skrajnie nieprawdopodobne, aby bohater „Półmistrza” Edward Abramowski posłużył się długopisem, by sprawdzić, czy ktoś skrycie nie spenetrował szuflad biureczka w jego kajucie na transatlantyku. Wprawdzie aparat do pisania, nazywany „długopisem” formalnie już istniał, bowiem wynalazł to cudo (i opatentował w Paryżu) węgierski artysta Birò w 1938 roku, więc na rok przed podróżą Abramowskiego, ale wtedy sprzęt ten egzystował raczej w postaci koncepcji na papierze i może nawet kilku prototypów. Birò po upadku Francji w 1940 roku ewakuował się do… Argentyny i w 1943 roku w Buenos Aires uruchomił (wespół z braciszkiem) produkcję długopisów na skalę handlową; zresztą w całości niemal przechwytywaną przez dowództwa alianckiego lotnictwa, które swych pilotów zaopatrywały w urządzenia do pisania, zdolne sprostać wymaganiom w lotach wysokościowych. Więc detektyw Abramowski raczej nie mógł ot, tak sobie „wyjąć długopisu z kieszeni”. Czasem warto – jak nauczał mistrz Grydzewski – sprawdzać rzeczy oczywiste, nieprawdaż? TS
Brak komentarzy