Chodź ze mną

31 grudnia 2022

Łukasz Orbitowski 


Chodź ze mną
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Obcy w Gdyni tumult czyni…

Kajakiem na Bornholm? To głupi pomysł i chyba tylko jedna z tzw. miejskich legend. Nie wiem, czy w całych dziejach PRL była choć jedna fortunna próba takiego rejsu… Ale motorówką do Szwecji? To już się mogło udać – i zapewne kilka razy się udało śmiałym i zdesperowanym żeglarzom (na dobitkę pozbawionym wyobraźni). Tyle że wiedza o podobnych wyczynach zbójecko-nawigacyjnych raczej nie jest dostępna, a śladów w archiwach próżno szukać; ówczesne władze czuwające nad bezpieczeństwem państwa i jego obywateli nie były skłonne do ujawniania swych „wpadek”. A i służby „po przeciwnej stronie” też zachowywały podziwu godną dyskrecję – w myśl zasady przećwiczonej i sformułowanej lapidarnie przez czynowników w służbie carskiej Ochrany – tisze jediesz, dalsze budiesz… Ale dla zdolnego, gremialnie rekomendowanego przez krytykę prozaika to żadna przeszkoda – zwłaszcza gdy pobrał zaliczkę z kasy miasta, obiecując w zamian promocję co się zowie i „lokowanie produktu” w najbliższej swej książce. Więc wystarczy tylko uruchomić resursy wyobraźni, przepracować kilka zasłyszanych morskich opowieści, przysiąść fałdów i sypnąć z klawiatury te czterysta z okładem stron – żeby nie wyglądało na zbyte, tylko poważnie i odpowiedzialnie.

Ale ucieczka motorówką do Szwecji to maławo… Więc dorzućmy jeszcze jakąś tajemnicę zgoła kosmiczną: do basenu portowego w Gdyni wpada jakiś przedmiot – może meteoryt, może kawał samolotu, może kosmiczny złom. Cokolwiek to było, towarzyszyła zdarzeniu tajemnica totalna, jak to w komunie. Wrzucić taką historyjkę w tryby narracji – pomysł zabawny i ekscytujący, oczywiście jeśli nada mu się tajemniczy akcent kosmiczny. Można wtedy uruchomić wątek walki wywiadów i w ogóle ładną teoryjkę spiskową wysnuć. Można było, ale Orbitowski tylko skromnie naszkicował możliwy tok intrygi. Porozstawiał w tekście akcenty i powab możliwości roztoczył. I co powiecie? Dodało to opowiadaniu autentyzmu, bardziej ją związało ze stanem ducha narratora. Ręka mistrza – ot, co…

A przecież w sumie użył Orbitowski prostych środków. Sam szkielet fabularny to figura dość prosta i poniekąd second-hand, bo intensywnie używana (w sensie: wymyślona dawno, dawno temu…). Zasadza się na standardowym założeniu „prosto z życia”. Dorosły syn – zapracowany, tłamszony, sterroryzowany przez niełatwą egzystencję (droga, wymagająca kobieta, drogie dzieci…), walczący jak wilk o swe godne miejsce w łańcuchu pokarmowym, odmóżdżony i wykastrowany, okradziony z uczuć wyższych – w ledwo formalnym kontakcie z matką. Rodzicielka – samodzielna, nienarzucająca się (nawet programowo nieobecna duchem) i samowystarczalna (ba, wspierająca materialnie, gdy trzeba i nie trzeba…) – nagłym zrządzeniem losu (może alzheimer, rak lub coś podobnego – guz na przykład mózgu rozrastający się szybko…), choć przecież równie naturalnym i prawdopodobnym jak zmiana pór roku, potrzebuje stałej opieki, pilnej uwagi, zakotwiczenia w życiu na nowych warunkach. Sytuacja jest w zasadzie nieodwracalna, beznadziejna, stan zaś terminalny – ale to niewypowiedziane i niewypowiadalne tło; w języku i rytuałach obowiązuje familiarny optymizm. Matka i syn (może też być inna konfiguracja rodzinna), aczkolwiek mają bagaż wspólnych wspomnień z okresu dzieciństwa i dojrzewania małolata, teraz w zasadzie się nie znają; odbudowa (a właściwie budowa na nowo) rodzinnych więzi pełna jest traum i małych psychodram oraz tajemnic. Odbudowa więzi nie wymaga wiele zachodu w sensie ambulatoryjnym czy paliatywnym – zresztą od tego są fachowcy. Odbudowa jest procesem psychologicznym; trzeba przy tym być. Z tego bycia, a w zasadzie z nieustającej logorei odchodzącego, powstaje tworzywo literackiego opowiadania…

Bohater Orbitowskiego, osobnik ponadprzeciętnie przeciętny, wyróżnia się tylko jedną umiejętnością: genialnie radzi sobie z preparowaniem mięsa do knajpianej obróbki. Wykrawanie steków i lepienie „hamburasów” to jego sens istnienia, a wołowinkowa restauracja „Fernando” to enklawa egzystencji, miejsce jedyne na Ziemi. Co do reszty: istnieją poważne wątpliwości w kwestii zdolności poznawczych i potencjału intelektualnego Dustina Barskiego, syna Heleny Kreft, dentystki z Gdyni. Na pewno nie są one maksymalne czy choćby należyte. Ale nie w tym rzecz – rzecz w tym, że Dustin pod wpływem choroby matki doznaje osobliwej przemiany – z nagłym wykorzystaniem całego swego zasobu wiedzy, uczuć, emocji tudzież umiejętności. Sprawa, która objawiła się w rezultacie maminej przypadłości, pochłonęła go totalnie, aż do destrukcji. Wypełniła całość jego i tak skądinąd niespecjalnie bogatej osobowości. Czemu? Bo historie opowiedziane przez mamę w szpitalu okazały się intensywne ponad pojęcie. Wedle jej syna – poza granicami nawet mocno naciąganego prawdopodobieństwa; facet nie ogarniał, więc założył, że to fantazje, zmyślenia, fantasmagorie zgoła i rojenia schorowanego umysłu, produkt uboczny jaźni zafiksowanej na miłości niemożliwej. Ale jakoś musiał się z tym natłokiem narracji uporać, bo rozsadzała mu bulwę – więc nocami, po wachcie w kuchni „Fernanda”, zaczął spisywać na laptopie mamine wyznania. Taki sobie wymyślił sposób terapii – bo zapisane zwalniało mu zwoje mózgowe i nie rozsadzało delikatnej struktury. A przecież codziennie trzeba było zrobić miejsce na nową porcję „zmyślonych” rodzinnych tajemnic. Tym sposobem zasadniczy trzon fabularny „Chodź ze mną” ma formę rozpaczliwego synowskiego diariusza – pisanego w zdumieniu i niedowierzaniu, w trybie bolesnej konfrontacji, skomponowanego z absolutnie bajkowych „morskich opowieści” (choć większość akcji na suchym lądzie się dzieje…).

Cóż takiego fantazja matki wcisnęła w mózg syna? Gdzieś tak pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku Helena i Kola zakochali się w sobie nawzajem z dużą intensywnością, wielce romantycznie i katastroficznie. Sęk w tym, że Helena była śliczną dwudziestoletnią studentką stomatologii, a on starszym o jakieś lat piętnaście kapitanom wtorogo ranga (na nasze komandorem porucznikiem) Bałtijskowo Fłota, dowódcą niszczyciela stacjonującego „bratersko” i „przyjacielsko” w Gdyni, żonatym i dzieciatym zresztą, tyle że w Leningradzie. Miłość niemożliwa… To znaczy fizycznie jak najbardziej możliwa, ale bez spełnienia, bez perspektyw. Nieźle – jak na początek romantyczno-dramatycznej opowieści o losie. Literacko – to pełnowartościowy materiał. A szczegóły sobie rozczytacie – są fascynujące, awanturnicze (w sumie ta powieść jest z ducha pikarejska…). Najpierw do portowego basenu wpadł prosto z nieba jakiś pojemnik, a dzielny komandor Kola wyłowił, co się dało i zawartość (nazywał ją Amerykańcem…) odstawił do szpitala. Potem wszystko zniknęło i pojawiła się Tajemnica. O kosmiczno-globalnych wymiarach. Wstrząśnięty Kola porzucił służbę, zabrał motorówkę oraz Helenę i ponawigował w poprzek przez Bałtyk do Szwecji. Tak się to zaczyna, ale dalej jest jeszcze bardziej przygodowo i fantazyjnie – biednemu Dustinowi łeb pęka. Gdy dowiaduje się, dlaczego jest tym Dustinem, nie robi to już na nim wrażenia (tym bardziej, że powód jest banalny…).

Orbitowski umiejętnie robi w thrillerze – rozsądnie i oszczędnie dawkuje podejrzenia, przestrachy, zaskakujące zwroty akcji, plastycznie kreuje zagrożenia – długie łapy ruskiej bezpieki (nawet te przetrącone harpunem) wydają się bardzo sugestywne, wręcz trójwymiarowe, gdy wysuwają się zza węgła. Fachowa robota… Za to w psychologii i emocjach autor wali łyżkami – jedną po drugiej, pełną, bez opamiętania. Nie wiem – pewno tak miało i powinno być. W emocjach zresztą dopuszczalna jest pewna taka swoboda w granicach nieprzyzwoitości nawet. Po to właśnie Matka Natura emocje oraz uczucia wymyśliła i mimo znacznego upływu czasu nie skasowała. Więc już w zasadzie wiecie, po co wam lektura Orbitowskiego.

Tomasz Sas
(31 12 2022)

PS. Mała powtórka z geografii, ze szczególnym uwzględnieniem dróg wodnych Europy Północnej, by się w wydawnictwie przydała. Jedna wydawczyni, jedna redaktorka, jeden redaktor prowadzący i dwie korektorki w ekipie, a na stronie 216 ciekawostka: „Inny chłop wyskoczył z >Hugona Kołłątaja<, kiedy ten wpływał do śluzy w Kanale Kilońskim. Bezduszni Holendrzy wsadzili go z powrotem na ten statek.” Jacy Holendrzy? Niepełna stukilometrowy kanał Kiloński od 127 lat (dokładnie od 1 lipca 1895 roku) skraca drogę z Morza Północnego na Bałtyk (w odwrotnym kierunku, ma się rozumieć, takoż…) o dobre 250 mil morskich, pozwalając na ominięcie Danii (a konkretnie półwyspu Jutlandzkiego oraz zatłoczonego, płytkiego Sundu). Wykopano go na chwałę Rzeszy Niemieckiej i cesarza Wilhelma przez nizinno-bagienne poletka Szlezwiku-Holsztyna między bałtyckim hanzeatyckim portem Kilonia, a leżącym w ujściu Łaby portem Cuxhaven (konkretnie – miasteczkiem Brunsbüttel). Kanał ten od początku swego istnienia leżał i leży w całości na terytorium Niemiec. Zaś do Holandii (granica niemiecko-holenderska styka się z morzem tuż za portem Emden) będzie jeszcze dobre 500 kilometrów. Więc skąd ci Holendrzy, drogi panie Łukaszu i równie naszemu sercu droga jego ekipo? To naprawdę geografia na poziomie elementarnym… I nie mówcie mi, że to zabieg celowy, poniekąd kreacyjny, obnażający intelektualne deficyty (w szczególności zaś zasób wiedzy ogólnej) narratora fabuły „Chodź ze mną” – kucharza Dustina Barskiego. TS

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *