Śmierć głośna, śmierć cicha

11 października 2022

Andrzej Bart 


Śmierć głośna, śmierć cicha
Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Symultana na trzech szachownicach

Łódzka przedwojenna klasyka kryminalna – czyli miejski pitaval – to trójkąt równoboczny: jeden wierzchołek legendy to oczywiście Ślepy Maks, drugi – z toporem Łaniucha, a trzeci – z córeczką wdowa, czyli niejaka Zajdlowa… Każdy prawdziwy lodzermensz zna te historie. I niewiele więcej. Bo tak się jakoś w dziejach złożyło, że miasto ze wszech miar wyjątkowe, do innych niepodobne, w dziedzinie zbrodni w zasadzie niczego osobliwego się nie dorobiło. Trup oczywiście padał tu gęsto, może nawet gęściej niż gdziekolwiek – ale było to zwyczajne padanie, bez spektakularnych gestów i eleganckich intryg fabularnych. Z kolei pozaprawne przewały z forsą w roli głównej były codzienną normą w tym mieście, a każdy lodzermensz uważał się za specjalistę w tej mierze – i to lepszego od innych. Więc to nie był temat – za przeproszeniem – literacki… Ani przed wojną, ani po wojnie. Forsa to nie kryminał. Nie w tym mieście. Każdy, kto pamięta gości przekręcających obrotowe drzwi do kawiarni w Grandzie i wystrój (oraz specyficzny zapach) samego lokalu w tym wygodnym stylu konfidencjonalno-wiedeńskim, wie, o czym mówię…

Oczywiście – ten osobliwy ugór aż się prosił o owocne zaoranie. Brali się za to lokalni historycy – naturalnie ci z lżejszym piórem, chwilowo niepomni na zobowiązania metodologiczne i surowe kodeksy formalne swej profesji. Jeden z desperatów swój pitaval zaczął od niewątpliwie bulwersującej ówczesną lokalną społeczność sprawy niejakiej Zofii Straszybotki, w 1652 roku oskarżonej o czary i fachowo przesłuchanej przez doproszonych instygatorów z pobliskiego Rzgowa. Tak fachowo, że mieszczka Zofia zmarła w trakcie przewodu sądowego, wobec czego, jak się wydaje, na stosie spalono zwłoki; i to był ostatni (czyżby?) oficjalny w mieście proces o czary… Historia to była na wskroś kryminalna (w tle rodzinna zwada z donosem), ale bez przesady.

Za uzupełnianie zbrodniczego segmentu panoramy dziejów Łodzi brali się też lokalni dziennikarze, lokalni literaci i wreszcie prawdziwi lokalni amatorzy (w sporej części niepoprawni, nieutalentowani grafomani), zasypujący miejscowe redakcje i wydawnictwa stosami rękopisów. Często w sensie ścisłym; dacie wiarę, że jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia wielu z nich pisało ręcznie, za nic mając tak użyteczny wynalazek, jak maszyna do pisania, skądinąd wówczas trudno dostępna… Byłem wśród tych zasypywanych, więc pamiętam. Ale rezultaty tego wzmożenia nadal były nie dość zadowalające. By nie powiedzieć – żadne. Odkryto wprawdzie i przywrócono do obiegu kilka zapomnianych historyjek kryminalnych, ale żadna z nich dupy nie urywała. Gdy już nic nie dało się zrobić (ani zarobić), na łowy wyszli fikcjopisarze, odpowiadając na zgrane (ale zgrabne) hasło – literaci do pióra! Przyrósł zasób literatury kryminalnej, toczącej się w Łodzi i okolicach, w łódzkich dekoracjach, wśród łodzian prawie jak prawdziwych, z pewną taką sympatią wyobrażonych, w gęstwinie faktów i imponderabiliów też niemal „autentycznych” (uwielbiam frazę: fakt autentyczny…). Zasłona milczenia nad tym zbiorem jest najłagodniejszym z wyroków krytyki, może wyłączywszy znamienite dokonania Andrzeja Makowieckiego, którego kocham jak brata…

Andrzej Bart dotychczasową mizerią łódzkiego kryminału odważnie się nie przejął; żadne „ostrożnościowe” hamulce intelektualne mu się nie włączyły. Poszedł na całość, żadnymi lokalnymi imponderabiliami (osobliwie natury towarzyskiej) się nie przejmując ani na jotę. Zero ograniczeń – prócz intelektualnego zasięgu, wyznaczonego przez talent. I oto właśnie chodzi. Teraz miasto się przekona, ile znaczy właściwy człowiek na właściwym miejscu i w odpowiednim czasie. A przecież miasto nasze ma na rachunku desperackie próby poprawienia wizerunku „kryminalnej atrakcyjności” poprzez wynajęcie (z funduszy budżetowych na promocję) krajowych liderów powieści sensacyjnej – iżby napisali i wydali bestsellerowe powieści, opiewające przewrotną naturę „miasta złego”, acz przez to ciekawego i pociągającego. Wspominanie spektakularnego fiaska – artystycznego, jak i wszelkiego innego – tych przedsięwzięć wydać się może kopaniem leżącego, ale czynimy to z kronikarskiego obowiązku i ku przestrodze, by więcej tak głupio nie marnować publicznych pieniędzy…

Bart sięgnął po trudną w obróbce figurę seryjnego zabójcy – psychopaty, zwyrodnialca, zboczeńca. Ale nie trzymał go w kamuflażu (skądinąd precyzyjnym i wiarygodnym) do kulminującego końca. Czytelnikom ujawnił zagadkę – bo w istocie nie szło mu o samą tajemniczość sprawcy, tylko o intelektualne tropy, jakimi uczestnicy śledztwa tę zagadkę rozwiązują. Innymi słowy: sama gra jest równie ważna, a może ważniejsza niż rezultat. Bart ustawił rozgrywkę w konfiguracji dla czworga graczy – ale nie tak, by każdy grał na własny rachunek przeciw trojgu pozostałych. Układ jest inny: troje na jednego. Ten jeden to oczywiście nasz seryjny zabójca – udatnie się kamuflujący pod postacią skromnego młodzieńca z nizin społecznych, zabieganego na kilku posadach, by utrzymać niedomagającą mamusię, inteligentnego nad wyraz i niespełnionego (z braku środków, oczywiście) artystę. Czyli ostatniego w kolejce ewentualnych podejrzanych. Bart sporo wysiłku włożył w wiarygodne wykreowanie tej figury, bo przecież udostępnił czytelnikom zawczasu anatomię tajemnicy ze szczegółami – więc nie mógł pozwolić na psychologiczną fuszerkę, która położyłaby na łopatki całą misterną architekturę intrygi. W rezultacie otrzymaliśmy jedną z lepiej rozpisanych osobowości zbrodniczych w literaturze kryminalnej ostatnich czasów. Satysfakcja w czas lektury gwarantowana…

Nieco inaczej podszedł Bart do trojga uczestników swej gry przeciw seryjnemu… Było to trio nieregularne, artystycznie poniekąd wysmakowane, ale o niezwykle niskim stopniu prawdopodobieństwa pojawienia się w przyrodzie – czyli w rzeczywistości Łodzi końca lat trzydziestych ubiegłego wieku. Ani klimat społeczny, ani inne okoliczności polityczno-gospodarcze, ani towarzyskie, ani profesjonalne nie mogły w tym mieście sprawić, że wykształcona córka niemieckich (acz spolonizowanych nieco) fabrykantów, żydowski dziennikarz i literat, autor gazetowych powieści w odcinkach oraz komisarz policji, skądinąd syn tramwajarza, mogli zawiązać ścisły cercle – przyjacielskie grono, wspólnotę emocjonalną tudzież intelektualną o bardzo mocnych fundamentach. Przecież jedyne, co ich łączyło tak na pierwszy rzut oka, to pewna jednolitość pokoleniowa – wszyscy byli przed trzydziestką lub w jej najbliższej okolicy. Ale to mało. Gdyby zaszła potrzeba objaśnienia, skąd się ci troje właściwie wzięli, musiałby Bart sporo się natrudzić. W grę bowiem wchodziłoby jedynie „założycielskie” wydarzenie niebagatelne, gwałtowne i zgoła tajemnicze, może nawet spiskowej natury. W tej sytuacji Bart uciekł się do starego wybiegu prozatorskiego w kwestii formalnej: „Nie wiadomo skąd wzięła się przyjaźń między Sonią Millar, Wiktorem Sternem i Michałem Burskim. Mimo że przytrafiła się w mieście zrodzonym z ludzkiej różnorodności, to przecież i w nim była dziwolągiem.” (str. 21) No i wydawałoby się, że nic więcej tłumaczyć nie potrzeba… To ten sam chwyt, którego użył pewien autor powieści odcinkowych wobec swego redaktora – jak opowiadał Mieczysław Jagoszewski, onże sam najwybitniejszy w latach trzydziestych autor seryjnej gazetowej prozy sensacyjno-romansowej. Otóż pewien autor zakończył odcinek, gdy bohater, wyrzucony z samolotu bez spadochronu, opadał lotem jednostajnie przyspieszonym w otchłań amazońskiej dżungli. Czytelnicy (a osobliwie czytelniczki) gryźli palce z ukontentowania i przestrachu – a autor udał się do szefa z prośbą o podwyżkę. Gdy opuścił gabinet ze stosowną notą do księgowego w portfelu, podyktował linotypiście pierwszy akapit następnego odcinka: „Nadludzkim wysiłkiem wydobywszy się z tarapatów, detektyw Max Weber udał się na wieczornego drinka w barze hotelu Excelsior…” Więc może trzeba było wysilić wyobraźnię i jednak spróbować objaśnić, skąd taka przyjaźń niezwykła? Nawet gdyby dygresja przybrała postać całkiem innego, pokaźnego opowiadania.

Wszelako dajmy Bartowi spokój z tą niewinną niedoróbką; zwłaszcza że pozostałe elementy intrygi doprawdy najwyższego są lotu. Bo oto seryjny zabójca terroryzuje miasto podrzucając tu i ówdzie obcięte piłą pojedyncze damskie nogi (zawsze w pończochach i butach). Wedle fachowej opinii anatomopatologów ofiary rżnięcia raczej rozstały się z życiem, ale reszty zwłok na razie się nie odnajduje… Dopiero gdy sprawca podejmuje coś w rodzaju śmiertelnej gry z policją, jego modus operandi nieco się poszerza, ale na postępy śledztwa nic a nic to nie wpływa – przeciwnie: sprawy gmatwają się coraz bardziej. A ponieważ za policyjne dochodzenie odpowiada jeden z trojga przyjaciół (czyli komisarz Michaś Burski), pozostali postanawiają mu pomóc mocą swych intelektów. Szczegółów oczywiście nie ujawnimy – czytelnicy Barta muszą coś mieć za swoje. Ale wygląda to tak, jakby trójka przyjaciół rozstawiła szachownice i sprowokowała seryjnego zabójcę do śmiertelnej symultany… Ta rozgrywka, dzięki narracyjnemu talentowi Barta, ma wysoką temperaturę i mocne zawęźlenia – istotne w całej fabularnej zagadce. Niewielu współczesnych autorów naszej prozy kryminalnej (nie każdy jest Krajewskim…) tak potrafi! Satysfakcja z lektury gwarantowana…

Oprócz mordercy i jego przeciwników, czyli głównej osi „kryminalnej”, jest jeszcze trzecia płaszczyzna „Śmierci głośnej, śmierci cichej” – co tu ukrywać – najlepiej napisana, opisana i najbardziej godna uwagi. To Łódź. Znam to miasto, znam jego historię i żyję dostatecznie długo, by sporo zachować w pamięci. A poza tym miałem szczęście poznać wielu ludzi, ocalałych z tamtej przeszłości – paru przedwojennych dziennikarzy, paru bywalców „Grandu” i Roszkowskiego (czyli później „Łodzianki”), paru handlowców, pomniejszych przemysłowców, kupców niszczonych domiarami, ale noszących głowy wysoko, artystów, sportowców, rzemieślników, weteranów placu Tanfaniego, majstrów od Grohmanna i Eitingona, tramwajarzy i budowniczych lindleyowskich kanałów. Dzięki temu szczęściu, dzięki zapamiętanym opowieściom i plotkom, okruchom pamięci nie muszę się zastanawiać nad Bartem. Wiem, że Łódź w jego wykonaniu jest w miarę możności autentyczna i pieczołowicie zweryfikowana. Oczywiście bez przesady – ta powieść to nie jest żadną miarą modna w dzisiejszych czasach rekonstrukcja historyczna, naszpikowana starymi szczegółami topograficznymi i archiwaliami. Aż do stanu martwicy samej opowieści… Ale proza Barta jest żywa – fabuła zrosła się w jedno z dekoracjami i swym czasem. No i ci ludzie z drugiego i trzeciego planu, zwykli lub niezwykli łodzianie znaczy – autor się i do nich przyłożył, nie tylko z wyobraźnią, ale i rzemieślniczą precyzją, wręcz uwielbieniem szczegółu.

W 1939 roku Łódź była już innym miastem, niż ją powszechnie opisywano. To już nie reymontowska „Ziemia obiecana” ani „Złe miasto” Bartkiewicza. Łódź wyszła z kryzysu, unowocześniała się, inwestowała, nabierała wielkomiejskiego sznytu. Była na początku drogi zmian, ale Bart to zauważył – jego Łódź (poza tym, że podobno naprawdę pachniała pieniędzmi…) jest już przyczółkiem cywilizacji wielkomiejskiej, w stylu coraz bardziej przypominającym Europę. Oczywiście rozwarstwienie klasowe, majątkowe czy kulturowe wciąż było gigantyczne i dramatyczne, a byle kryzys mógł całą tę piramidę sukcesu zdmuchnąć jak kupę jesiennych liści. Ale do początku wojny Łódź dotrwała w niezłej kondycji i to Bart udatnie, przekonująco pokazał… Więc jeśli nie wciągnie was akcja morderczego thrillera (mało możliwe, ale…), zawsze możecie podczas lektury skupić się na Łodzi jako takiej. Też warto…

Tomasz Sas
(11 10 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *