Błaganie o śmierć

20 października 2022

Marek Krajewski 


Błaganie o śmierć
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Never say never again…

Niewiarygodne i niesłychane! Autor Marek Krajewski oświadczył de publicis, że tym tomem zamyka historię Eberharda Mocka i rozstaje się ze swym bohaterem. Ba, tegoż bohatera także poinformował o ostatecznej „nieodwołalności” swego postanowienia, co ówże przyjął spokojnie, acz nie bez cienia ironii – jakby swemu kreatorowi głęboko i fundamentalnie nie wierzył. To jest jakiś cień nadziei, jakiś otworek w monolicie decyzji Krajewskiego. Ale na razie jest, jak jest – Mock (zdaniem swego autora) doszedł do kresu jako kreacja literacka (bo jako fikcyjny bohater zmarł w Nowym Jorku w 1960 roku…). Po prostu, jak się wydaje, wyczerpały się nie tylko twórcze możliwości Krajewskiego – na tyle, że nie zobaczył już przed swym wytworem dostatecznie obiecujących możliwości fabularnych; autora być może dopadło też znużenie, zmęczenie moralne pewną taką jednostajnością okoliczności towarzyszących.

Mock bowiem na prozatorskiej atrakcyjności zyskiwał tym bardziej, im głębiej zanurzony był w gównie – sama zbrodnia to dla tego wrocławskiego policjanta za mało. Prosty mord z miłości, zazdrości czy innych niskich pobudek – na przykład chęci poprawy statusu społecznego lub materialnego – w zasadzie nigdy nie interesował Mocka ani jego kreatora. Zabijający się normalsi nigdy nie mieli szans u Krajewskiego. Ale gdy w grę wchodziły ostre przypadki sadyzmu albo na odwyrtkę: masochizmu – można było pogadać o literaturze. Tak – wyrafinowane sado-maso to minimum, bez którego Krajewski nawet nie sięga po pióro (metaforycznie – ma się rozumieć…). Wybitny ten autor przyjął za pewnik, że natura ludzka to ściek wszelkiego zła, struktura parszywa i nienaprawialna… I wiecie co? Chyba miał rację.

Krajewski skupił się na gromadzeniu – ba, zgoła kolekcjonowaniu z gorliwością pasjonata drążonego przez nerwicę natręctw – wszelakich zboczeń natury człowieczej, wynaturzeń i chorobliwych przypadłości. Od pedofilii po zoofilię i nekrofilię – od fetyszyzmu po wampiryzm i kanibalizm. Od upodobania do praktyk magicznych – po mordercze rytuały satanistyczne i wszelkie inne. Od narkomanii po orgiastyczne skłonności psychodeliczne i zbrodnicze sprzysiężenia wszelkich dewiantów… Krajewski porusza się w tej materii tak, jakby w małym palcu miał cały dorobek profesora Grzywo-Dąbrowskiego i wszystkich profilerów współczesnej kryminologii. A Eberhard Mock tkwi w tym szambie niemal niewzruszenie przez kilka dobrych dekad policyjnej kariery… I jakoś się trzyma, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Aby uwiarygodnić wytrwałość Mocka w służbie i życiu, Krajewski wyposażył go w komplet cnót męskich, które życie wrocławskiego policjanta osobliwie ułatwiały i dostosowały do warunków. Na dobry początek dał mu atletyczną figurę i ciężką rękę – a to znaczne ułatwienie życia w wielkim mieście, nie tylko w czasie niepewności, chaosu i powojennej tymczasowości – w czasie odradzania się porządku też (byle stać po właściwej stronie). Dał mu nadto uczciwe proletariackie pochodzenie (syn ubogiego szewca z Wałbrzycha), przydał klasyczne wykształcenie, które uzbroiło go w dystans, stoicyzm i przede wszystkim logikę, także tę zdatną do posługiwania się nią w życiu codziennym. No i pełen zestaw rzymskich cnót męskich… Dołożył mu nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu w stopniu znacznym – osobliwie to drugie; co tu ukrywać: Eberhard przez dłuższe okresy swego życia był alkoholikiem, koneserem życia pod wpływem i na pełnej bombie kacowej. Można założyć, że połowę swej ziemskiej egzystencji przetrwał w towarzystwie glątwy, w stanie upodlenia womitalno-sensorycznego, jako że upodobał sobie płyny na bazie fruktozy i mieszanek owocowych cum spiritu vini, które – jak wiadomo doświadczalnie – niosą ze sobą szczególne uciążliwe spektrum objawów. Zresztą sami porównajcie rezultaty po wypiciu takiej na przykład nalewki wiśniowej lub ulubionej przez Ebiego dereniówki oraz identycznej wagowo tudzież procentowo porcji uczciwego, parokrotnie spraktykowanego destylatu zbożowego. Będziecie wiedzieć, na co cierpiał Ebi Mock… Nie należy też zapominać o osobliwym stosunku Eberharda do płci odmiennej – nasz bohater był najgorętszym zwolennikiem układania tych stosunków na mocnej podstawie ekonomicznej; mówiąc wprost: oczekiwał odpowiedniej jakości usługi za umówioną cenę. Oczywiście mamy tu na względzie kobiety zawodowo trudniące się świadczeniem tych usług – bo to one stanowiły główny krąg zainteresowań erotycznych Mocka. Miał on bowiem wymagania (dodajmy, że przeważnie siłowe), które w mieście Breslau dawało się zaspokoić za godziwą zapłatą. Ale Mock, jak się wydaje, był także zdolny do miłosnego zauroczenia (co Krajewski kilka razy odnotował). Bywał także w dłuższych związkach, a nawet w… małżeństwie. Trochę to porąbane, ale przecież prawdopodobne…

No i z takim bohaterem Krajewski dotarł do momentu, w którym trzeba było sobie powiedzieć, że już nic więcej nie potrafimy z tej kreacji wykrzesać. Albo inaczej – że już wykrzesaliśmy wszystko, co najlepsze. I poprzestańmy, gdy jesteśmy na szczycie. Oczywiście, dalibyśmy radę kontynuować – tak rzekłby (i potrafiłby) każdy zawodowiec – i może nie każdy czytelnik zorientowałby się od razu, że coś nie tak, że ciągniemy fabułę jak psu z gardła. Więc odejdźmy w szczytującej fazie – nic na siłę. A chwały mamy na razie dość…

Cóż więc takiego specjalnego oferuje nam Krajewski na pożegnanie z Mockiem? Ano… Nic – nic specjalnego. We Wrocławiu i całej reszcie świata jest rok 1919. Wielka Wojna się skończyła, ale powrotne „odginanie się” Europy do dawnego sznytu jeszcze trochę potrwa i nie całkiem się uda. Miasto, a z nim Śląsk, Prusy i cała reszta cesarskiej Rzeszy przyzwyczaja się do ustroju republikańskiego. Idzie to im wszystkim nader kiepsko. Po przegranej wojnie nie ma zadowalających perspektyw, a po prawdzie: nie ma żadnych. Miliony zwolnionych z frontu mężczyzn usiłują znaleźć jakiś patent na życie, ale idzie im niesporo; poza maszerowaniem, strzelaniem i podtrzymywaniem ducha kamractwa (przy piwie zwłaszcza) niewiele potrafią. Innymi słowy: nędza z bidą, ruja i porubstwo, zbrodnia, gwałt, rewolucja, kurewstwo, demagogia i nostalgia. Myślicie, że to wszystko przedostało się do prozy Krajewskiego? Zaskoczenie – niewiele z tego, prawie nic. Recht und ordnung – miasto funkcjonuje, jak gdyby żadnej wojny i żadnego po niej następującego zamętu nie było. Wszystko gra po staremu – od najparszywszej mleczarni po miejskie tramwaje, od skromnego burdeliku po prezydium policji. Właśnie – policji… Zdemobilizowany 36-letni gałgan Mock wrócił na stanowisko asystenta kryminalnego w obyczajówce. Zważywszy na jego galopujący alkoholizm i niepohamowaną skłonność do pań zarabiających ciałem – i tak nieźle sobie radził.

Intryga zaczyna się, gdy właścicielka szanowanego (i powszechnie uznawanego za niezagrażający zdrowiu klientów) zakładu dla panów zorientowała się, że filar (ekonomiczny w sensie ścisłym) jej zespołu, pełnopierśna panna Rossenbach gdzieś zniknęła – i to razem z córeczką, ukochaną Bettiną. Madame Berger postanowiła poprosić o pomoc w poszukiwaniach właśnie Mocka, który od jakiegoś czasu zdradzał pozaprofesjonalne zainteresowanie wdziękami wspomnianej Rossenbach. I to chyba nie bez wzajemności… Ale tak się złożyło, że tego samego dnia odbywał się pojedynek bokserski wagi ciężkiej o prymat w mieście Breslau (co otwierało wrota do kariery w Europie, a może nawet za Oceanem…). No i w grze były spore pieniądze, choćby z bukmacherskich zakładów. Niestety, na ringu jeden pretendentów („uzbrojony” w pancerno-gipsową wkładkę w rękawicy) po prostu zatłukł drugiego – lepszego, wyżej notowanego i obstawianego. Skandal się zrobił niebywały i międzynarodowy; do rozwiązania sprawy kierownictwo policji rzuciło najlepszych ludzi, w tym Mocka, dokooptowanego czasowo z obyczajówki do wydziału kryminalnego. Ale Eberhard nie porzucił Herty Rossenbach i jej sprawy – ciągnął ją tyleż skutecznie, co nieoficjalnie, co szefom prezydium policji niezbyt się spodobało; lecz nie mieli wyboru – ich najlepszy człowiek zasługiwał na trochę luzu i trochę zaufania…

Szczegóły fabuły oczywiście pozostawimy w spokoju – czytelnik wszak z kolei zasługuje na trochę samodzielności – co w przypadku Krajewskiego i jego „mocków” (ale nie tylko, nie tylko…) jest przywilejem nie całkiem dla debiutantów. Do lektury „mocków” trzeba dojrzeć – lecz innego sposobu nie ma, niż pilne czytanie ze zrozumieniem. Teraz, gdy dzieło skończone, można to zrobić po bożemu, regulaminowo, czyli wykorzystując chronologiczny układ (usłużnie sporządzony w wydawnictwie) zbioru „mocków”. Zresztą i dla znawców pisarstwa Krajewskiego ponowna lektura – tylko teraz w układzie chronologicznym – to może być ciekawe doświadczenie. Sam zamierzam ciurkiem podjąć ten trud, ułożyć odpowiednio tomy w bibliotece –  i jestem ciekaw, co się po takim czytelniczym maratonie (trzynaście książek!) okaże.

Ale rzućmy jeszcze okiem na „Błaganie o śmierć”. Ekspozycja okropieństw natury ludzkiej, które Krajewski z właściwą sobie (i tylko sobie…) maestrią kolekcjonuje i eksploruje, nie jest tym razem nadmiernie intensywna ani szczególnie odrażająca. Ot, nekrofilia i nekrofilskie kółko samopomocy, wyrafinowana przemoc (Wirth i Zupitza znów w rolach głównych; przy okazji dowiadujemy się, skąd się obaj wzięli w orbicie Mocka…), zbrodnicze dewiacje i nieokiełznane żądze w sferach policyjnych degeneratów tudzież mordowanie (z zemsty!) niewiast upadłych… To w sumie dość skromny ładunek emocjonalny w porównaniu z satanistycznymi sprzysiężeniami, praktykowaniem czarnej magii, pedofilią i nimfomanią a nawet rytualnym kanibalizmem. Kilka innych tomów sagi Mocka jest daleko bardziej napiętnowanych perwersją, zbrodniczymi wynaturzeniami tudzież bólem istnienia. Ale i ten przeczytać trzeba – zamknięcie kręgu jest przecież istotne…

I co tu ukrywać – to jest „mock” w dobrym stylu, wcale nie sygnalizujący autorskiego zmęczenia, zniechęcenia czy osłabienia sił intelektualnych. Jeden z lepszych w całym cyklu. Więc w sumie szkoda. Ale decyzji Krajewskiego podważać nie wypada; przeto nie będę go namawiał do zmiany postanowienia. Cichutką tylko żywię nadzieję, że może kiedyś (lepiej niebawem niż później) autor sam z siebie zmieni zdanie. Bo – jak mawiają mądre plemiona anglosaskie – never say never again… Mam wrażenie, że przyłączycie się do tego oczekiwania – za rok znów z Mockiem!

Tomasz Sas
(20 10 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *