Czas zdrajców

18 maja 2022

Marek Krajewski

 

Czas zdrajców
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Miłość ci wszystko wybaczy…

smutek zamieni ci w śmiech,
miłość tak pięknie tłumaczy
zdradę, i kłamstwo, i grzech.

(piosenka Henryka Warsa ze słowami Juliana Tuwima;
Hanka Ordonówna nagrała ją w 1933 roku do filmu
„Szpieg w masce” Mieczysława Krawicza)

Czwarty występ lwowskiego policjanta Edwarda Popielskiego w szarych barwach służb arcytajnych II Rzeczypospolitej – wedle enigmatycznych (zgodnie z zasadami budowania napięcia) napomknień zapowiednych autorsko-wydawniczych – miał być intrygą skomplikowaną, wirtuozerską grą na wielu (celowo fałszywie zestrojonych) instrumentach jednocześnie, intrygą przebiegłą zarazem i krwawą, rozsypującą się nieledwie pod ciężarem dylematów moralnych nie do zniesienia nawet dla cyników i twardzieli, zaprawionych w bojach na tajnym froncie. Miał być, ale czy jest?

Dylemat poznawczy bowiem narodził się we mnie taki, iż cała ta intryga mogła zaistnieć i pobiec w dal tylko dzięki niedopuszczalnej i niewiarygodnej głupocie tudzież niefrasobliwości wysokich funkcjonariuszy Abwehry, Sicherheitsdienstu i innych służb policyjnych SS. Że o krajowych asach nie wspomnę… Z końcówki mocno pogmatwanej i niespecjalnie prawdopodobnej intrygi „Miasta szpiegów” – poprzedniej (chronologicznie przede wszystkim, ma się rozumieć, bo z akcją od lata 1933 do jesieni 1934 roku) awantury z udziałem Popielskiego jako agenta Dwójki w Wolnym Mieście Gdańsku, wynikło, że nasz dzielny policjant lwowski jako funkcjonariusz wywiadu jest raczej zdemaskowany i spalony. No może tylko nadpalony nieco, ale zwykła (nie tylko profesjonalna, agenturalna) ostrożność nakazywałaby powstrzymanie się od ponownego eksponowania jego charakterystycznej gęby (i w ogóle „ciałokształtu”) na pierwszej linii frontu wojny wywiadów. Tymczasem szef wywiadowczego referatu Zachód kapitan Jan Henryk Żychoń z pełną dezynwolturą i jakowąś niepojętą desperacją angażuje Popielskiego do delikatnej i nad wyraz dyskretnej misji w Breslau, misji wymagającej od wykonawcy specyficznych talentów uwodzicielskich, stosownej aparycji i sporej dozy „inteligencji sentymentalnej”.

W rzeczywistości szef wywiadowczej ekspozytury – mając choćby tylko podejrzenie, iż jego człowiek został zdekonspirowany – nie powinien, nie miał prawa zaledwie po kilku miesiącach sięgać po takiego agenta. Regulaminów służbowych „cichej formacji” pozyskiwania informacji nie tworzono przy biurkach; reguły pragmatycznej dobrej praktyki wywiadu pisano krwią agentów, utraconych przez zbędną brawurę i niedostatek ostrożności. Co innego bowiem dobrze skalkulowane ryzyko z pewną taką dozą zuchwalstwa na dodatek – a co innego niedocenianie inteligencji i profesjonalizmu przeciwnika. A jeśli szef ekspozytury po akcji w Gdańsku, po analizie raportów (i swego „udziału własnego”) nie miał podejrzeń w kwestii możliwej dekonspiracji swego agenta – tym gorzej; znaczy to bowiem, że jego legendarny profesjonalizm wypadałoby między bajki włożyć. Oczywiście, w prozie sensacyjnej, z założenia poniekąd fikcyjnej, odstępstwa od rzeczywistego stanu spraw są możliwe – ale nie aż takie, wprost kwestionujące inteligencję czytelnika…

Załóżmy wszakże, iż ówczesna Abwehra (a obok niej także „młodsze” tajne służby), nie posiadała ujednoliconego systemu współpracy i wymiany informacji (niewiarygodne!) między ekspozyturami terenowymi, toteż agent polski, „nadgryziony” w Gdańsku, mógł się swobodnie i bezpiecznie pojawić w odległym Wrocławiu, namieszać i zniknąć… Licentia poetica i tak zwane marzenie ściętej głowy… (Czasem w sensie ścisłym: w berlińskim więzieniu Moabit skazanym na śmierć zdrajcom i szpiegom dosłownie ścinano łby toporem…). No, ale załóżmy, że obmyślona przez Krajewskiego intryga ma ręce i nogi tudzież elementarnej nie urąga logice… Cóż zatem takiego ważnego miało być przedmiotem misji Popielskiego, że aż pogwałcono przy okazji zasady „dobrej praktyki” wywiadu? Otóż do polskich służb zgłosiła się pewna obywatelka Wrocławia z ofertą sprzedaży (za „skromne” sto tysięcy marek – wówczas fortunę) dwóch dokumentów jakoby wielkiej wagi: zobowiązania do agenturalnej współpracy, złożonego Niemcom przez pewnego polskiego wysoko w hierarchii usytuowanego arystokratę oraz projekt traktatu z 1922 roku między Polską a Francją, którego ujawnienie (choć nigdy nie wszedł w życie) mogłoby sporo namieszać w europejskiej polityce międzynarodowej.

Popielski miał zadanie pozyskania tych materiałów (gdyby nadarzyła się okazja, to najlepiej za darmo), dokonania analizy i oceny – ale przede wszystkim miał położyć na nich łapę za wszelką cenę, by nikt nawet nie próbował się do nich dobrać. Bułka z masłem… Dla takiego fachowca, potrafiącego zrobić użytek ze swych wdzięków i brutalnej siły (gdy trzeba), to doprawdy przyjemna drobnostka. Okazało się bowiem, że oferentka jest młodą damą wielkiej urody i wielu talentów, w tym pianistycznego na poziomie niemalże koncertowym, z pochodzenia Ormianką (dorastającą zresztą we Lwowie), o dość swobodnych obyczajach, nieokiełznanym charakterze i luźnym trybie życia, z powodu tegoż trybu rozwiedzioną z bogatym niemieckim fabrykantem maszyn do obróbki drewna; obecnie utrzymanką również majętnego (i starego) żydowskiego antykwariusza… Innymi słowy prawdziwa die lustige Witwe (pardon – nie wdowa, lecz die Geschiedene – rozwódka czyli; bądźmy precyzyjni). W każdym razie historia operetkowa, z czego Franz Lehar i jego dwaj libreciści – panowie Victor Leon i Leo Stein – czyli autorzy wspomnianej „Wesołej wdówki” (po niemiecku Die lustige Witwe, przy czym lustige raczej nie znaczy wesoła – to tylko pruderia translatorów; właściwsze byłoby słówko „pożądliwa” czy nawet „chutliwa”) byliby w stanie ukręcić operettę dramatyczną wielce (w każdym razie nie tak wesołą). Która się prawie dobrze kończy…

Oczywiście ze szczegółami „rozkminiać” intrygi nie będziemy – wszak mamy umowę… Godzi się wszakże nadmienić, iż fabuła obmyślona przez pana Krajewskiego wielce jest osobliwa, chociaż w gruncie rzeczy opowiada o przypadłości nader częstej w kręgach może nie tyle wywiadu jako takiego, ale w literaturze szpiegowsko-sensacyjnej pojawiającej się intensywnie. Ba, wydaje się nawet, że bez pomienionej osobliwości literatura tego gatunku doznałaby fabularnego uwiądu. Okolicznością tą jest miłość mianowicie. Oczywiście w rozumieniu tzw. wielkiego uczucia, emocjonalnego stanu zakochania, z zaangażowaniem ducha i wyłączeniem umysłu. Inne aspekty słowa „miłość”, widziane w sensie czysto fizycznym lub zgoła mechanicznym – jako proste bzykanko (za porozumieniem stron lub bez), są w świecie wywiadu akceptowane, a nawet pożądane. Umiejętność uwodzenia – obupłciowa oczywiście, we wszystkich możliwych konfiguracjach (a osobliwie zręczność w doprowadzaniu do orgazmu lub tegoż orgazmu nienaganne, spektakularne udawanie) – jest wysoce cenionym narzędziem w dziedzinie sztuki pozyskiwania informacji. Oczywiście w aspekcie technicznym – bez angażowania emocji i uczuć. Wątpię wprawdzie, czy w Starych Kiejkutach, w Langley, na Łubiance czy w ośrodku szkoleniowym Mosadu w Ramat Gan wykładano (wraz z kursem praktycznym) Kamasutrę, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że jednak tak…

Tak – w świecie wywiadu prawdziwa miłość to zbrodnia. A już na pewno prosta droga do wpadki, dekonspiracji, szantażu umożliwiającego odwrócenie agenta. A tu masz babo, placek! Dojrzały byk, pięćdziesięcioletni bez mała, twardy, a w zasadzie nawet brutalny policaj i agent, zakochał się jak sztubak. Gwałtownie, namiętnie i bez opamiętania. W zasadzie niwecząc swą misję. Szczegółów oszczędzę, by zostawić trochę niespodzianek na czas waszej lektury… Zresztą godzi się przy okazji zauważyć, że erotyczna połać języka nie jest przez Krajewskiego jakoś szczególnie hołubiona i kultywowana. No co tu ukrywać – nie jest ci on szczególnie finezyjnym gawędziarzem, gdy chodzi o seks.

Więc w zasadzie wypadnie potraktować à rebours tytulik niniejszego tekstu i jego motto, zaczerpnięte z nieśmiertelnego przeboju – miłość niczego nie wybacza. Miłość sama w sobie jest błędem, a dla profesjonalisty – śmiertelną pułapką. A dla Popielskiego okazała się chyba definitywnym pożegnaniem z przygodą i karierą w tajnych służbach II Rzeczypospolitej – co, jak się wydaje, przypieczętował pożegnalny uścisk dłoni z kapitanem Żychoniem, szefem referatu „Zachód”. No i taka perspektywa zakończenia wątku Popielskiego w dorobku powieściowym Krajewskiego mniej mi się podoba… Więc może autor ten jednak skusi się wysuniętymi zresztą przez siebie samego supozycjami umieszczenia Popielskiego „na kierunku ukraińskim” – a był on (znaczy kierunek) wtedy – w drugiej połowie lat trzydziestych, obiecująco skomplikowany. Obiecująco dla możliwości poprowadzenia intrygi fabularnej. No i może się uda doprowadzić do rehabilitacji Łyssego – choćby na miłosnym poletku. Bo teraz rozstajemy się z nim w niezbyt miłej fazie żywota. Chłopak najwyraźniej potrzebuje znaleźć się w „ciągu dalszym” przeboju Ordonki:
Choćbyś ją przeklął w rozpaczy,
że jest okrutna i zła,
miłość ci wszystko wybaczy,
bo miłość, mój miły, to jaaaaaaa…”

Tomasz Sas
(18 05 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *