Anomalia

27 grudnia 2021

Hervé Le Tellier 


Anomalia
Przełożyła Beata Geppert
Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021

Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 4/5

Anatomia czasoprzestrzeni literatury

Po co nam literatura? Dlaczego jedni ją piszą, a drudzy czytają? Czy pisanie i czytanie to akty tożsame – ale takie jak przód i tył, awers i rewers, awangarda i ariergarda, jak odbicie w lustrze? Czy może jednak nie – pisanie to akt twórczy, a nawet, głębiej idąc – stwórczy, a czytanie to tylko obróbka ad usum meum? Czy pisanie i czytanie to zabawa, czy może praca: zawodowa tudzież zarobkowa? A może nie jest to alternatywa albo – albo, lecz jedno i drugie zarazem? Czy dzisiejszy stan uprawiania i konsumowania literatury jest tylko pochodną działalności usługowej dla ludności, polegającej na opowiadaniu historii (z czasem nawet odpłatnym, w formie garnka piwa i kęsa jeleniego udźca…) przy wieczornym ognisku, by czas prędzej zleciał, a myśli nie krążyły tylko wokół tego, co czai się za plecami? Czy też może to wysublimowana formuła świadomości, istnienia i ekspresji umysłu, niezależna od wymagań socjalizacji, czyli życia w grupie? I wreszcie dylemat last but not least – czy piszący literaturę i czytający literaturę to jeden zbiór, pod względem emocjonalnym, intelektualnym i psychicznym nieomal tożsamy, aczkolwiek bez powszechnej wymienności ról – czy też jednak to dwa odrębne zbiory, które spotykają się na rynku podczas transakcji kupna-sprzedaży produktów literatury?

W tej sytuacji odpowiedzi na pytanie zasadnicze – czym jest literatura – nie udzielimy, bośmy sami są w stanie niewiedzy, wątpliwości i definicyjnej niemożności. Pewność mamy tylko w kwestii, że to dzieło człowieka. Sztuczna inteligencja – jeżeli w ogóle istnieje – i tak może „tworzyć” tylko w zakresie przez człowieka zaprogramowanym. Można oczywiście wyobrazić sobie megaalgorytm, obejmujący wszystkie znane schematy tworzenia tekstu literackiego, ale wszystko, co „wyjdzie” z roboczej końcówki tego urządzenia, i tak będzie tylko kwotą permutacji zgromadzonych schematów – czyli silnią! literatury. Nie ma takiej siły (poza palcem bożym – jeśli ktoś w takowy wierzy…), która spowodowałaby, że algorytm „wymyśli” coś nowego, odmiennego od tego, co weń włożono. To chyba tylko człowiek potrafi…

Toteż literatura towarzyszy cywilizacji od jej zarania – ba, jest tejże cywilizacji składową, nie do oddzielenia od innych. Formy przybiera rozmaite – od agresywnego, gromkiego posłannictwa, od fanfary wojującego misjonarza po szept elitarnego, introwertycznego poety. Od ekspresji, która literaturą być m u s i (inaczej się udusi) – po kombinację słów i innych symboli komunikacji między ludźmi, które zaledwie sugerują, iż mają w sobie potencjalną możliwość odczytania (bądź nieodczytania…) i zaliczenia w poczet dorobku ludzkości. To właśnie bliżej tego końca spektrum literackiego universum plasuje się Hervé Le Tellier – może nie z powodu „Anomalii” – bo to jest rzecz arcydzielna w sposób oczywisty i żadnych sugestii w kwestii jej potencjału twórczego czynić nie trzeba – ale z powodu ideowego akcesu do pewnej osobliwej gromady kreatywnej, która sama siebie (w roku 1960 dokładnie) nazwała Warsztatem Literatury Potencjalnej (w skrócie OuLiPo, czyli Ouvroir de Littérature Potentielle).

O co chodziło? W gruncie rzeczy – o nic. A w zasadzie o zabawę. OuLiPo to nie ideologia ani ruch społeczny, żadna filozofia ani manifest rewolucyjny, nie koncept polityczny ani wyznanie wiary. To nie program socjalny ani projekt Wielkiej Zmiany, nie dyskusja światopoglądowa ani postulaty de lege ferenda… Jeśli jest jakieś słowo w ludzkim wokabularzu, które mogłoby zdefiniować istotę OuLiPo – to najlepiej pasowałaby DRAKA – wielka draka (zresztą kolejna w dziejach) w bagienku literatury. Jawne oraz skrywane pragnienia i motywy założycieli ruchu tudzież jego późniejszych akolitów całe się kryją w tym słowie. OuLiPo to zabawa trochę starszawych chłopców (bo dziewczynek w tym ruchu prawie wcale nie ma – nie wiedzieć czemu). Zabawa językiem i jego znaczeniami – czyli jedynym środkiem ekspresji, jaki pozostał im do w miarę bezpiecznej dyspozycji. Duchowym dziadkiem tej czeredki „eksperymentatorów lingwistycznych” był zapewne dobrze znany w naszym kraju, ale francuski z krwi i kości dziewiętnastowieczny nastolatek Alfred Jarry – ekscentryk, skandalista i twórca zwariowanej patafizyki, autor absurdalnego dramatu scenicznego o królu Ubu, który dzieje się w Polsce, czyli nigdzie (stąd ta nasza z nim gorzka znajomość…). W tej sytuacji duchowym (a może i rzeczywistym) ojcem OuLiPo byłby zapewne Tristan Tzara – „papież” dadaizmu i surrealizmu… W samym zamyśle uprawiania literatury (a może też innych sztuk wyzwolonych) jako zagadki umysłowej pobrzmiewa być może też dalekie (albo wcale nie…) echo Hermanna Hessego i jego „Gry szklanych paciorków”.

Ale o zabawowym charakterze OuLiPo doskonale świadczy obecność Marcela Duchampa wśród aktywnych członków zrzeszenia. Duchamp nie był pisarzem (choć piórem władał sprawnie) lecz malarzem, rzeźbiarzem, twórcą filmowym, awangardowym konceptualistą i dadaistą-surrealistą przede wszystkim – w branży wizualnej. Jego pomnikowym, zapewniającym miejsce w historii kultury na wieki wieków, sukcesem-arcydziełem było wystawienie (i to w 1917 roku!) w galerii (bodajże w Zurychu) seryjnego odlewu ceramicznego o przeznaczeniu higieniczno-kanalizacyjnym, czyli… pisuaru, nazwanego „Fontanną” (pierwszą w świecie, z której się nie leje, lecz do której się leje…).

To wyznaczyło i zarazem zamknęło intelektualny krąg surrealizmu i innych pokrewnych -izmów. W przypadku OuLiPo sferę literackiej penetracji domknęła matematyka wespół z fizyką. Eksperymenty i zabawy oulipowców to na przykład pisanie klasycznych japońskich haiku wedle reguł algebry zbiorów i topologii, sporządzenie powieści bez użycia litery „e” (to Georges Perec…), czy kombinatoryczne „sto tysięcy miliardów wierszy” Raymonda Queneau – czyli blok dziesięciu regularnych czternastowierszowych sonetów, w których każdy wers jest odrębnym zdaniem; można je swobodnie ze sobą mieszać (w obrębie sformalizowanej struktury sonetu), a liczba możliwych permutacji to właśnie dziesięć do czternastej potęgi, czyli sto bilionów wierszy. I tak dalej… Włoski pisarz Italo Calvino, sympatyzujący z oulipowcami, w 1979 roku wydał powieść „Jeśli zimową nocą podróżny” – spreparowaną wedle osobliwych rygorów formalnych; ma dziesięć początków – każdy w innym stylu, podebranym od najważniejszych (ale też zwyczajnych, popularnych) kierunków i gatunków literackich XX wieku – ale nie parodiujących par excellence – raczej… hołdowniczych. Liczny krąg miłośników Calvino uważa ten tekst za kultowy (sam się do nich zaliczam); i nie ulega dla mnie wątpliwości, że pisząc „Anomalię” Le Tellier „pobrał” tamte klimaty, nie tylko w celach persyflażowych…

W zasadzie bowiem jest to powieść obyczajowa wedle klasycznej formuły: równoległe wątki kilkunastu bohaterów, o których (wątkach znaczy) od początku wiemy (no, może raczej silnie przeczuwamy…), że się przetną mocno i efektownie prędzej czy później. Ale „punkt przecięcia”, który obmyślił Le Tellier, przekracza zwyczajowe wyobrażenia. Oto bowiem pewnego dnia do kontroli podejścia lotniska Kennedy’ego w Nowym Jorku zgłasza się boeing 787 Air France (lot 006) i melduje, że trochę go potarmosiła monstrualna burza z gradem, ale podejdzie do lądowania; prosi jednak o pomoc i wzmożoną uwagę. Nic niezwykłego? W zasadzie tak, ale… Dokładnie sto sześć dni przedtem, po przygodzie z burzowymi turbulencjami, na tym samym lotnisku wylądował uszkodzony boeing 787 w barwach Air France (lot 006 z Paryża) – ten sam kapitan, ta sama reszta personelu pokładowego (13 osób), ta sama gromada pasażerów (230 nazwisk na liście). Dokładnie. Ten sam samolot z zawartością – replika, kopia, odbitka, duplikat, dubel? Zwróćcie uwagę, że wbrew pozorom użyte tu słowa nie są w pełni zastępowalnymi synonimami; różnice między nimi są subtelne – ale są… Ale przede wszystkim – jak? Jak to się stało? I dlaczego?

Le Tellier – jak na prawdziwego oulipowca przystało – swój punkt przecięcia wielointrygowej historii w „Anomalii” owinął w kokon matematyczno-fizyczny, do rozbioru którego trzeba odrobiny wyobraźni, znajomości logiki i podstaw kosmologii. Ale to nie problem – typowy czytelnik, który po Le Telliera sięgnie, ma to we krwi. A jak nie ma, to sobie znajdzie. Wyobraź sobie zatem naszą czasoprzestrzeń – jak każe nauka, ugiętą, a może nawet całkiem zgiętą, ale strukturalnie absolutnie doskonałą, jednorodną we wszystkich wymiarach i kierunkach, gładką jak zwierciadło. I oto nagle, bez dającego się odczytać i zrozumieć powodu, tę zwierciadlaną gładź zakłóca jakaś niedoskonałość, zmarszczka, fałdka, aberracja, anomalia. Za jej pojawieniem się idą jakoweś zdarzenia niewytłumaczalne, rzeczy nierzeczywiste, bąble czasoprzestrzenne… A w nich odmienione życie. Za sprawą literatury science fiction znamy tzw. paradoks bliźniąt, z których jedno zostaje na Ziemi, drugie leci w Kosmos; po powrocie ich osobisty czas znacznie, dostrzegalnie się różni. No i dobrze, ale to tylko teoria – w rzeczywistości nikt jeszcze nie stanął twarzą w twarz z bliźniakiem wracającym z otchłani, a poza wszystkim w tym eksperymencie na wejściu jest dwoje i na wyjściu też dwoje; no i mniej więcej wiemy, co z każdym się działo przez cały czas trwania doświadczenia. Natomiast w „pętelce Le Telliera” na wejściu jeden, na wyjściu dwoje; a do tego to drugie „wyjście”, czyli lądowanie, odbywa się wciąż w czasie pierwszego. Te sto sześć dni różnicy na ich przyrządach, zegarkach i w głowach nie istnieją… Więc gdzie byli, czy powstali na początku, czy na końcu fazy? I z czego są zrobieni? I po co?

A może te pytania nie mają sensu? Może są tylko pochodną naszego zbyt wysokiego mniemania o sobie? Może w istocie jesteśmy tylko symulacją komputerową? Programami – niezwykle wysublimowanymi, wyrafinowanymi, ale istniejącymi tylko w „anatomicznej” postaci zerojedynkowej, zapisanej na jakimś gigantycznym dysku, w wirtualnej megachmurze? No i pytanie bodaj najważniejsze: kto to robi? Jakiś Mechanik? I czy jego natura divina est – czy raczej ludzka, tylko daleko bardziej zaawansowana? W ogóle koncept istnienia gatunku ludzkiego i jego siedziby wyłącznie w postaci symulacji, dokonującej się w jakiejś superjednostce obliczeniowej, jest bardzo wygodny, pojemny i dający wiele możliwości permutacji intelektualnych. Można w tym koncepcie pomieścić i tzw. Inteligentny Projekt, można nawet Boga, aczkolwiek z teologicznego punktu widzenia niezwykle trudno jest objaśnić powtórkę aktu stworzenia… Bóg robiący kopie zapasowe, powielający niektóre (może specjalnie wybrane, ale dlaczego?) ze swych dzieł – to zaskakująco trudne do przemyślenia… Więc może ta fałdka, zmarszczka, anomalia, wręcz niestosowność, to tylko lokalny błąd programu, łatwy wprawdzie do naprawienia, ale w samej procedurze podstawienia, zastąpienia uszkodzonej partycji nową – coś poszło nie tak, jak pójść miało? Gdyby całą mechanikę zdarzeń zredukować do konsekwencji rzutu monetą, to zawsze mielibyśmy prosty schemat: orzeł albo reszka. I nieważne, jaki byłby statystyczny rozkład tych losowych zdarzeń – których byłoby więcej, których mniej – orłów czy reszek. Ważne, że zawsze byłby orzeł lub reszka.

A teraz wyobraźcie sobie trzeci wariant: rzucona w górę moneta zawisa, może nawet kręci swe obroty, ale nie spada… Nigdy. W tym punkcie czasoprzestrzeni grawitacja padła, czas nie idzie… I co dalej? Le Tellier podsuwa ci, drogi czytelniku, wariant zdarzeń oczywisty dla każdego średnio rozgarniętego informatyka – ryzykując nawet utratę części danych, zawsze warto zrobić restart. Czasem twardy – czyli wyłączyć i włączyć zasilanie…

Tomasz Sas
(27 12 2021)

PS. Wczytacie się uważnie w zakończenie „Anomalii”. Czy nie macie wrażenia, że czas i potrzeba restartu właśnie nadeszły? Więc może na wszelki wypadek nie odwracajcie się teraz…
Może właśnie w tej
chwili Ktoś zamie
rza wyłączy
ć świa

o
.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *