Wielka gra majora Żychonia

21 października 2021

Andrzej Brzeziecki


Wielka gra majora Żychonia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

…Lepiej z Dwójką być niedobrze…

Zacytowany w tytule tej rekomendacji fragmencik wierszyka satyrycznego (w konwencji nazwanej dużo później „lepiejem”) – autorstwa zresztą samego Władysława Broniewskiego (notabene: ciekawi mnie, czy ktoś pamięta całość tekstu i wie, kogo dotyczył i dlaczego?) – sugeruje, że mogło się w życiu przytrafić coś gorszego, niż „z Dwójką być niedobrze”. Ale to sugestia przesadna, jak to u poety bywa. Nie, nie mogło się przytrafić nic gorszego, niż „z Dwójką być niedobrze”… Dwójka bowiem, czyli Oddział II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, to w istocie wywiad (i kontrwywiad czasem też…) wojskowy. Znalezienie się w kręgu zainteresowania Dwójki zawsze oznaczało kłopoty (osobliwie, gdy było się oficerem sił zbrojnych lub nawet żołnierzem w niższym stopniu); często bywały to problemy fundamentalnie egzystencjalne.

Do tej pory wszystko możliwe? Oczywiście – tak to właśnie wyglądało… Ale teraz wyobraźcie sobie, że jesteście… funkcjonariuszem tejże Dwójki w terenie. I że Centrala ma wobec was jakieś ni to podejrzenia (że niby zdradzacie i pracujecie na dwa fronty…), ni to wątpliwości natury moralnej (jakby w wywiadzie można było zachować etyczną nieskazitelność…) lub formalnej (rachunki się im nie bilansują). Czujecie, do jakiego stopnia macie przesrane? Co tu ukrywać – w większości przypadków przesranie to było śmiertelne, lub w nieco łagodniejszy sposób, ale równie skutecznie eliminujące z życia… Historia odnotowała wiele przykładów, ale wystarczy przywołać jeden – sprawę majora Jerzego Sosnowskiego; więcej słów nie potrzeba… W dziejach wywiadu Drugiej Rzeczypospolitej to plama najczarniejsza (pomijając oczywiście pozostawienie we Wrześniu archiwum Dwójki w tzw. Forcie Legionów…) i wymowny dowód, że polskiego kotła w piekle pilnować nie potrzeba.

Ale dlaczego? No cóż – winna jest logika geopolityczna. Wraz z odzyskaniem (a w zasadzie uzyskaniem na nowo…) niepodległości, odzyskaliśmy (uzyskaliśmy) fatalne położenie geopolityczne między Niemcami a Rosją. Niemcy wprawdzie wojnę przegrały i zostały solidnie upokorzone, a nawet przejściowo praktycznie wyłączone z biegu europejskich spraw (wyjąwszy może incydenty lokalne). Zaś Rosja zmieniła barwy na czerwone i ustrój na tzw. radziecki (z natury rzeczy stylizowany na socjalistyczny) i do tego szybką wojnę z Polską praktycznie przegrała, ale imperialnej mentalności wcale się nie pozbyła; ten ich internacjonalizm to była maska, kostium, na który dały się nabrać tysiące europejskich intelektualistów, przywódców (i nie tylko…). A Niemcy? No cóż pieszczotliwie, sielankowo i myląco nazywane Republiką Weimarską, Polski od początku nie cierpiały, wiele wysiłków i środków poświęcając, by nam szkodzić.

W tej sytuacji, między dwiema nieprzyjaznymi potęgami (mimo wszystko jednak potęgami…), odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju Wojsko Polskie powołało w swym sztabie, w drugim jego oddziale, dwa referaty tzw. kierunkowe, nazwane oczywiście „Wschód” i „Zachód”. Cywilne kierownictwo kraju nie miało jeszcze wtedy pojęcia, że wojna (a wywiad to wojna niewątpliwie) to zbyt poważna sprawa, by pozostawić ją generałom, nawet tak niekonwencjonalnym jak Piłsudski. Ale stało się… Referaty raźno wzięły się do penetracji, śląc zuchowate meldunki na biurko szefa sztabu. Wprędce jednak okazało się, że ich warunki pracy i możliwości różnią się diametralnie.

Niemcy weimarskie, aczkolwiek była to dość osobliwa formuła (a w ślad za nią praktyka) organizacji państwa, w zasadzie cieszyły się ustrojem demokratycznym, z poszanowaniem praw i swobód obywatelskich; w takim klimacie budowa tudzież utrwalanie struktur, siatek wywiadu było trudne, ale możliwe. Zanim objawiła się III Rzesza, nasze agentury pracowały regularnie, wydajnie i w miarę bezpiecznie. No i było jeszcze Wolne Miasto Gdańsk – arena intensywnej walki wywiadów, nie ograniczającej się do „rycerskich” technik i środków. Przeciwnie: tam wszystkie chwyty były dozwolone… Słówko „wolne” miało i takie znaczenie. Z punktu widzenia interesów wywiadów wszystkich niemalże europejskich krajów, gdyby wolne miasto nie istniało, należałoby je czym prędzej wymyślić.

Na kierunku wschodnim tak dobrze nie było. W ustroju, który sam siebie nazywał dyktaturą proletariatu, a w istocie był totalitarnym reżimem policyjnym, pozyskanie informatora czy agenta było trudne, śmiertelnie trudne. W trybach totalnej inwigilacji nawet zdeklarowani przeciwnicy władzy, gotowi działać z pobudek ideowych, jakoś mniej skłonni byli do ryzyka – wobec dojmującej świadomości, że szpiegowska przygoda nieuchronnie skończy się strzałem w łeb w kazamatach Matrosskiej Tiszyny lub „uzdrowieńczym” pobytem w łagrach Workuty bądź na strojkie Biełamorkanała… A nadto przenikliwy i rozsądny Feliks Edmundowicz, znający przecież Polaków na wylot (ciekawe, skąd), nakazał przygotować malen’kij podarok na wstrieczu – ze swych zasobów personalnych CzeKa powołała MOCR – Monarchistyczną Organizację Centralnej Rosji – głęboko jakoby zakonspirowaną siatkę białogwardyjskich niedobitków, rzekomo gotowych do kontrrewolucyjnego terroru i wywiadowczej współpracy za umiarkowanym wynagrodzeniem. Kierownictwo polskiej agentury wschodniej przynętę pożarło łapczywie, bez odpowiednio głębokiej weryfikacji i przez wiele lat radziecki wywiad karmił naszych iluzjami, bajkami, mirażami tudzież innym tego typu spreparowanym badziewiem – za ciężkie pieniądze, ma się rozumieć. Afera MOCR-Trustu (pod tą nazwą figuruje w literaturze przedmiotu), mocno wstrząsnęła umysłami kierownictw referatu wschodniego i samego II Oddziału. Odtąd na korytarzach i w gabinetach w Pałacu Saskim ugruntowało się podejrzliwe mniemanie, że duże i oczywiste sukcesy wywiadowcze to ani chybi efekt zdrady i inspiracji wrogich ośrodków. Innymi słowy – im lepszy agent, tym bardziej podejrzany… Paranoja, nie ma dwóch zdań!

W rezultacie takiego właśnie „rozkładu” spraw, klimatów i akcentów ekspozytury, siatki i pojedynczy agenci działający na kierunku zachodnim – choć miewali gorsze okresy i poważne wpadki – per saldo swą aktywność zamieniali na sukcesy. Problem polegał na tym, że w myśl zatrutej i obłędnej idei „im lepsi, tym bardziej podejrzani” ich szefowie nie ufali wywiadowczym owocom i raportów nie przesyłali dalej. Dokonywana już po wojnie weryfikacja, angażująca wybitnych historyków, dowodziła, że wywiad „zachodni” miał najczęściej rację, a jego ludzi po prostu boleśnie skrzywdzono. Natomiast ci „wschodni” sukcesów nie mieli praktycznie żadnych, o przeciwniku nie wiedzieli prawie nic – ale za to specjalizowali się w bezsensownym wydawaniu państwowych pieniędzy; osobliwie zaś z tzw. budżetu prometejskiego. U nieudaczników ze „Wschodu” poziom frustracji rósł – do tego stopnia, że większość czasu i sił jęli poświęcać… intrygom przeciw swym bardziej fortunnym konkurentom z „Zachodu”. Zapamiętajcie zwłaszcza dwa nazwiska – kapitan Jerzy Niezbrzycki i major Tadeusz Nowiński. Ci dwaj knuli przed wojną, w trakcie wojny i jeszcze długo po jej zakończeniu. A głównym ich celem był „od zawsze” major Jan Henryk Żychoń…

Któż to taki? No cóż, wedle naszej dzisiejszej wiedzy – najlepszy, najskuteczniejszy, wyjątkowo profesjonalny i nieskazitelny (wyjąwszy może niektóre cechy osobistego charakteru i przymioty natury prywatnej, ale w kwestii wierności i patriotyzmu na pewno bez zarzutu…) funkcjonariusz operacyjny II Oddziału w całej jego historii i na całym terytorium działania. Andrzej Brzeziecki, autor tej monografii-biografii, dowodzi gruntownie tudzież wielostronnie, że to po prostu prawda…

Jan Henryk („patriotyczny zestaw” imion po generale Dąbrowskim) Żychoń urodził się w podkrakowskiej Skawinie (rocznik 1902) w rodzinie drobnych mieszczan (ojciec pracował „przy kolei”) i należał do pokolenia małoletnich „pistoletów”, którzy u zarania Wielkiej Wojny 1914 roku narodowo-niepodległościowego wzmożenia doznali i przyłączyli się do Legionów. Oczywiście nie trafiali do pododdziałów marszowych, ale raczej na tyły (z obowiązkiem uzupełniania wykształcenia). Młody Janio Żychoń liczył portki i wydawał szynele w magazynie mundurowym… Mało romantyczny początek osobliwej kariery – ale jeszcze zdążył na swoją wojnę: zarekwirował Austriakom… pociąg pancerny, bił się we Lwowie i na Ukrainie, walczył z bolszewikami, wziął udział w III powstaniu śląskim, potem ponad dwie dekady służył na niemieckiej flance cichego frontu (choć za jego sprawą bywało na nim i głośno…) wywiadowczego. Jego kariera zakończyła się nagle w ogniu bitwy – 17 maja 1944 roku został ranny (odłamkiem, zapewne moździerzowym, w plecy) podczas kolejnego natarcia na mordercze wzgórze Widmo, w rejonie walk o Monte Cassino; zmarł następnego dnia w szpitalu polowym. Za wyjątkową dzielność i ofiarne dowodzenie batalionem (formalnie był zastępcą dowódcy 13. Batalionu Strzelców Wileńskich w 5. Kresowej Dywizji Piechoty) w natarciu i bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Zginął w miejscu, w które pod żadnym pozorem nie powinien trafić i na funkcji, której nigdy nie powinien pełnić. Więc dlaczego? Zapamiętaliście, jak prosiłem, dwa nazwiska: Niezbrzycki i Nowiński? No to macie odpowiedź wprost z otchłani polskiego piekła…

Żywot i sukcesy majora Jana Henryka Żychonia to piękna opowieść – pełna nie tylko bitewnego zgiełku, ale przede wszystkim inteligentnej, nieustępliwej i pomysłowej (na krawędzi brawury i demaskacji) wieloletniej roboty wywiadowczej, pełnej zuchowatych akcji, mrówczej pracy i odwagi – nie tylko samego Żychonia, ale dziesiątków jego podwładnych, z których potrafił stworzyć sieć skuteczną ponad potencjalne możliwości. Oczywiście o konkretach nie wspominam i niczego objaśniać ni zachwalać nie potrzebuję – lektura sama w sobie aż nadto jest satysfakcjonująca. I wciągająca bez reszty. Andrzej Brzeziecki napisał to wszystko wspaniale – z niezbędnymi szczegółami i tłem – precyzyjnie dociętym do wymogów dramaturgii przekazu. Widać rękę i umysł zawodowca… Oczywiście to „cięcie tła” miało swoje granice – czasem wydaje się, że ostrze szło zbyt blisko ciała. Ale rozumiem – rzetelna, udokumentowana odpowiedź historyka (nawet tylko popularyzatora) na pytanie: dlaczego choćby części tych sukcesów nie potrafiono wykorzystać, to temat godzien objętości co najmniej równej tekstowi „Wielkiej gry…”. A poza wszystkim – nawet dziś ciężko się pisze o skrajnej niekompetencji kierownictwa wywiadu, desinteressement szefostwa armii i radosnej tromtadracji władz Drugiej Rzeczypospolitej. I w ogóle o beztroskiej głupocie… Może ktoś kiedyś kompetentnie spróbuje to tło wielkiej gry majora Żychonia powiększyć – nie tylko w aspekcie konfrontacji z Republiką Weimarską i Trzecią Rzeszą przed wojną; niemniej interesujący wydaje się aspekt wojennej historii naszego wywiadu, która czeka na bardziej fundamentalne studium, niż dotychczas sprokurowano. Ogromne sukcesy (na szczęście dokonane pod egidą aliantów i bezpośrednio na ich rzecz) – a naprzeciw: jeszcze gorsze niż przed wojną i bardziej złowrogie konflikty wewnętrzne. Ta zdumiewająca historia czeka; może być, że na Brzezieckiego, bowiem dowiódł, że potrafi…

Tomasz Sas
(21 10 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *