Tim Weaver
Nie wiesz, kim jesteś
Przełożył Łukasz Praski
Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2021
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5
Kamera widzi wszystko – a czasem więcej…
Z czasów, gdy pracowałem w telewizji, dwie rzeczy pozostały mi na resztę życia. Pierwsza to umiejętność myślenia obrazem – to taki stan, gdy dowolny dylemat intelektualny pojawia się w głowie szybciej jako obraz niż opisujący tenże dylemat ciąg słów. Druga rzecz to przekonanie, że obiektyw kamery filmowej i za jego pośrednictwem ostatecznie taśma światłoczuła są najwierniejszymi rejestratorami rzeczywistości – obrazu i ruchu; same z siebie nie kłamią – rysują, zapisują to, co jest naprawdę i robią to niepodważalnie. Tak jak jest. Dopiero później przekonałem się, co z obrazem potrafi zrobić oko, ręka i głowa operatora – z małą pomocą kilku urządzeń optyczno-mechanicznych (optoelektroniki jeszcze wtedy nie wdrażano…). A zaraz potem zbadałem niektóre podstawowe tajniki montażu (ręczna gilotynka, przezroczysta taśma klejąca typu scotch, nożyczki – bardziej wyrafinowanych narzędzi nie używano). To była epoka telewizyjnego dziennikarstwa na czarno-białej taśmie filmowej (używaliśmy profesjonalnych wyrobów marki agfa gevaert), robionego ręcznymi kamerami filmowymi arriflex 16 mm; kolega W. Ł. miał aparat o numerze seryjnym 48 (lub 84 – nie pamiętam już dokładnie), a więc zapewne najstarszą na świecie używaną wtedy kamerkę tego modelu. Ale podstawowe zasady postępowania ze światłoczułą taśmą zapisującą obraz takie same były dla doraźnej reporterskiej roboty wydarzeniowej, co dla produkcji artystycznej, gdy chodziło o uzyskanie zamierzonego efektu… Więc nie powiem – lektura „Nie wiesz, kim jesteś” Weavera, dzięki poważnemu nurtowi aspektu filmowego intrygi, przywołała liczne sympatyczne wspomnienia…
Gdy bohaterem sensacyjno-kryminalnej prozy Tima Weavera jest niejaki David Raker, wiadomo, że osią tej intrygi będzie zaginięcie – i to takie, wobec którego standardowe siły i rutynowe metody policyjne okazały się bezużyteczne. A to oznacza, że nasz bohater podejmuje tropy zimne, niewyraźne, rozmazane przez upływ czasu i porzucone za sprawą nieudolności detektywów Yardu bądź którejś policji lokalnej. Nie inaczej jest tym razem – niespieszne sączenie piwa w londyńskim pubie zakłóca Rakerowi telefon od niejakiej Wendy – wkurzonej i zrozpaczonej, że: a) jej siostra zaginęła jakieś dziesięć miesięcy temu, b) że policja nic nie zrobiła; potrafiła tylko maskować niekompetencję uspokajającymi, fałszywymi komunikatami. Sprawa w sam raz dla Rakera i to z gatunku tych, które detektyw lubił. Sęk w tym, że telefon Wendy lokalizował się w telekomunikacyjnym okręgu… Minneapolis w stanie Minnesota, na północy pasa prerii Środkowego Zachodu USA. Wypad do pracy, nawet dobrze płatnej, ale w tamten rejon, jakoś nie pasował Rakerowi. Na szczęście po dokładniejszych indagacjach okazało się, że siostra Wendy – niejaka Lynda Korin – od lat mieszkała w Anglii i tamże zaginęła, a konkretnie gdzieś na brzegu położonej na południe od Walii fiordowatej zatoki, zwanej dla niepoznaki Kanałem Bristolskim. Lynda to sześćdziesięciodwuletnia księgowa, świadcząca usługi jako jednoosobowa działalność gospodarcza, skromna wdowa, mieszkająca na wsi niedaleko Bath.
Ciekawiej zrobiło się, gdy wyszło na jaw, że facetem za sprawą zejścia którego Lynda owdowiała dobre trzydzieści lat temu, był znacznie od niej starszy niejaki Robert Hosterlitz, swego czasu sławny reżyser, laureat Oscarów, geniusz filmu noir. Kariera Roberta załamała się po ucieczce z Hollywood do Europy, z powodu oskarżeń o rzekomy komunizm, rozpowszechnionych przez osławioną komisję McCarthy’ego – Nixona. Na wygnaniu poślubił Lyndę, która grała w jego filmach klasy B, a nawet C i D, ale porzuciła karierę w kinie na rzecz nudnej księgowości. W tej sytuacji Raker zlecenie przyjął i od razu pojechał do Stoke Point, na nadmorski camping, gdzie Lynda porzuciła samochód i skąd bez śladu wyparowała…
No i w tym miejscu na razie skończmy ujawnianie szczegółów tej osobliwej intrygi. To tylko ekspozycja fabuły – resztę odczytacie samodzielnie. Zdradzę tylko, że jest zaskakująco, momentami „dreszczowo” i mrocznie. Namiętności i tajemnice ani nie wietrzeją, ani się nie przedawniają… Nie sposób się zbliżyć do sedna sprawy, bo trup wokół pada gęsto. Jedno jest pewne – statuetka Oscara (ani nawet dwie) nie gwarantuje szczęścia w życiu, tym bardziej nie w miłości, nie daje powodzenia na rynku i gwarancji spokojnej emerytury. Przeciwnie – to zapowiedź poważnych kłopotów. Albowiem kto wywyższon był, poniżon niechybnie zostanie. Robert Hosterlitz odebrał od losu cięgi nie dlatego, że los go sobie upodobał, ot tak – bez powodu, na zasadzie eksperymentu, zakładu między Dobrem a Złem, jak ten z Hiobem – mężem sprawiedliwym, cierpliwym i bogobojnym z ziemi Us, poddanym nieoczekiwanym i niezasłużonym represjom… Nie – Robert po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie i z dalece niewłaściwymi osobami pospołu, a do tego pod wpływem wysoce niewłaściwych tudzież nadużytych substancji. Rozwiązanie tej sprawy trwało bez mała siedem dekad, pociągnęło kilka ofiar. Ale nigdy nie doszłoby do końca, gdyby nie osobliwa właściwość światłoczułej taśmy filmowej – otóż wsadzona do kamery i puszczona samopas, bez ingerencji człowieka, rejestruje prawdę i tylko prawdę, czyli rzeczywistość taką, jaka była i roztaczała się przed obiektywem, gdy pracowała migawka – w zadanym tempie dwudziestu czterech klatek na sekundę…
Robert Hosterlitz (tak jak go wymyślił i wykreował Weaver) był człowiekiem filmu. Dlatego taśmie filmowej powierzył swoją ekspiację. Cala ta sekwencja dzisiaj – w epoce magnetycznego, elektronicznego zapisu obrazu (czyli ruchu z dźwiękiem) – wydaje się absurdalnie anachroniczna. Współczesne bowiem możliwości rejestracji, montażu i wszelkich deformacji (a w zasadzie kreacji „rzeczywistości” na nowo i od nowa…) – to inny świat, inna jakość, inna epoka (także w sensie merytorycznym i intelektualnym). Nie ma już światów nieprzedstawionych i nieprzedstawialnych – są tylko przedstawione źle (czyli możliwe do zdemaskowania) i przedstawione dobrze (nie do odróżnienia od prawdziwych). W epoce taśmy klejonej scotchem to też było możliwe – ale niewyobrażalnie trudne. Wymagało talentu i technicznej biegłości w jednym, czyli kwalifikacji wyjątkowych, rzeczywiście na miarę Oscara.
Lektura „Nie wiesz, kim jesteś” – oprócz godziwej porcji zabawy kryminalną konwencją fabuły – mnie przyniosła przypomnienie, w jakiego rodzaju misterium intelektualnym dane mi było niegdyś (i krótko…) uczestniczyć. Oczywiście między artystyczną kreacją filmową a doraźną, na ogół bezrefleksyjną reporterką telewizyjną przepaść była gigantyczna – ale zasady pozostawały tożsame. Godziny spędzone w ciemnych kanciapach przed ekranikiem stołu montażowego, z nieustannym obracaniem talerzami z taśmą na bobinach i szpulkach, z nieustannym żonglowaniem uciętymi kawałkami filmu, przeklejanymi w tę i nazad, z misternie montowanymi pojedynczymi klatkami – to była robota pouczająca i satysfakcjonująca. I kształtująca.
Ale skądinąd wiem, że niewielu jest czytelników, którym filmowe aspekty tej kryminalnej intrygi cokolwiek przypomną z ich własnego zaprzeszłego życia. Pozostałym niech wystarczy zapewnienie, że intryga Weavera jest trudna do samodzielnego odgadnięcia i przepracowania. Ergo: spełnia warunki brzegowe dobrej rozrywki. Przeto lektura powinna być satysfakcjonująca…
Tomasz Sas
(11.05.2021)
PS. Albatrosie, zrób coś z tymi tytułami… Oryginalny tytuł Weavera – „Broken Heart” czyli mówiąc najprościej: „Złamane serce” – jest banalny aż do szczękościsku i niedrożności jelit. Poza tym bez sensu. Ale tłumaczenie na nasze też niewiele lepsze – aczkolwiek ma „zakotwiczenie” w samej fabule. Może można było się wysilić i dobrać coś fajniejszego – na przykład pierwszy z brzegu „Różany Krąg”? No i ta okładka – któryś już raz widzę tę samą drewnianą kładkę wiodącą w głąb bagniska. Ładne toto, ale też bez sensu i związku z czymkolwiek… Postarajcie się lepiej. TS.
Brak komentarzy