Życie bez końca

30 października 2020
Frederic Beigbeder 


Życie bez końca
Przełożył Wiktor Dłuski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Za długo biegniesz zygzakiem…

Więc tak, myślę o śmierci. Nieczęsto, ale myślę. Wiem, że czai się niedaleko – raczej bliżej niż dalej, raczej wcześniej niż później. Nieubłagane, nieprzekupne są bowiem prawa Matki Natury. Jako i początek, tak i koniec jest faktem. Nie wierzę w życie po życiu, więc skupiam się na tym, co tu i teraz. Jestem już w wieku, gdy myśli się – co też takiego po sobie zostawisz? Dobra materialne jakoś umiem policzyć, lecz pamięć? Tego nie wiem, ale na podstawie ekstrapolacji statystycznej, zliczonej ze znanych mi losów pamięci o ludziach, których znałem, a odeszli przede mną, mniej więcej wiem, czego się spodziewać… Aha, i jeszcze tych kilkaset tekstów zostanie tak długo, na ile ja sam opłacę lub moi spadkobiercy zdecydują się opłacić abonament u właściciela serwera czy tam chmury…

Więc nie, jakoś się tego wszystkiego nie boję. Wolę oczywiście, by „to wszystko” zdarzyło się jak najpóźniej – bo mam co i z kim robić, nie nudzę się w oczekiwaniu na śmierć. Ale akceptuję zawczasu i takie zakończenie, którego nawet mogę nie zauważyć – statystycznie bowiem kwestię ujmując, niekiedy „ostateczne rozwiązania” nadchodzą nagle i spełniają się bez udziału świadomości. Świadomości tego odłączonego; reszta świata, która wciąż żyje, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. Niektórzy przystępują od razu do sprzątania.

Więc nie mam z tym problemu… Tak sobie teraz myślę. Ale przecież nie wykluczę, że gdyby przyszło co do czego, a miałbym czas na mgnienie refleksji, zbuntowałbym się: dlaczego ja? Dlaczego akurat teraz? Ale od rozpaczliwego buntu w chwili ostatecznej daleko do pomysłu, pragnienia obejścia zasadzki śmierci – słowem: do nieśmiertelności. Ale taki właśnie jest koncept Beigbedera… Ten francuski pisarz i twórca telewizyjny, w drugiej połowie życia (jest po pięćdziesiątce, więc raczej tak…) doznał przełomu w bulwie i doszedł do wniosku, że te jeszcze dwadzieścia parę, góra trzydzieści lat pobytu na tym świecie, które gwarantuje mu statystyka (jeśli będzie się trzymał średniego, zdrowego modelu egzystencji, uśrednionych obyczajów i odrzuci ekstremalne wygłupy) – to dla niego za mało. By zrealizować swój plan, potrzebuje żyć długo dłużej, niż czas, na który łaskawie godzą się biologia pospołu ze statystyką, medycyną i powszechnym systemem ubezpieczeń. A poza tym obiecał swej dziesięcioletniej córce Romy, że nie umrą – ona i on. Po prostu. To teraz obietnicy trzeba dotrzymać.

Frédéric Beigbeder – pisarz i twórca telewizyjny; dość osobliwy, jak na europejskie standardy poprawności (jego główny program, to emitowane na którejś z platform internetowych talk-show, w którym goście i sam prowadzący – onże Beigbeder – łykają przed rozpoczęciem emisji środki psychoaktywne, wybrane losowo, a potem wszystko, w tym także próba zbornej rozmowy, leci na żywioł; ma to miliony subskrybentów, tysiące lajków na dobę, wysokopłatne reklamy…) – zabrał się do roboty. Obliczył, że ma dość środków na zrealizowanie planu badawczego, zwolnił się ze swojej telewizji i zaczął intensywnie wizytować uczonych i ośrodki naukowe, zajmujące się badaniami genetycznymi, modyfikacjami genetycznymi, terapiami genowymi. Zaczął nawiedzać kliniki i ośrodki paramedyczne, oferujące medytacje transcendentalne, odnowę, odmładzanie, kompleksowe naprawy organów i całego ciała, kuracje odchudzająco-oczyszczające, regenerację komórek, totalne karmienie zmodyfikowanym genetycznie żarciem, szarlatańskie zabiegi z krwią w roli głównej (wampiryczna wymiana na młodszą krew, genetyczne modyfikacje osocza, naświetlania), badał możliwości transplantologii, chciał nawet przepisać zawartość swego mózgu na pendrive’a…

Oszczędźmy sobie drastycznych, futurologicznych szczegółów; nie balansujmy po krawędziach i manowcach obszarów objętych ludzkim pomyślunkiem. W szczególności zaś nie zbaczajmy na terytoria będące zwykle domeną teologii – że niby oto człowiek bawi się w Boga, uzurpuje sobie boskie uprawnienia stworzyciela. Nie o to chodzi. Wiara i nauka to dwa odmienne porządki. Także intelektualne. Emocje to nie logika, dylematy zawierzenia istocie wyższej to nie prawa przyrody. Problem Beigbedera nie polega na uzurpacji stworzycielskich atrybutów Matki Natury czy jakiejkolwiek innej mocy nadrzędnej, transcendentalnej – problem Beigbedera sprowadza się do próby wyzyskania na swój prywatny, egoistyczny i narcystyczny użytek tej części dorobku ludzkiej wiedzy, która pozwoliłaby skokowo przedłużyć życie, nie trochę ponad średnią, ale o rząd wielkości na początek, powiedzmy. Śmiały to eksces, nawet jeśli założymy, że w całości jest prowokacją, mającą obnażyć: a) nieetyczne, wykraczające poza ludzką przyzwoitość, projekty niektórych tzw. uczonych dotyczące możności skomercjalizowania rezultatów badań nad kondycją ludzkiej powłoki doczesnej (wraz z zawartością), b) świadomą, umyślną oraz nieświadomą szarlatanerię, c) prawnie niedozwolone manipulacje eugeniczne…

Beigbeder – zdemoralizowany swymi pozornymi (aczkolwiek przeliczalnymi na bieżąco na twardą walutę) medialnymi sukcesami megaloman – zapragnął wykonać numer stulecia, bądź przynajmniej uprawdopodobnić, że go wykonuje. A może tylko przekonująco udawać… W każdym razie postanowił, że zafunduje sobie (i swoim bliskim też) nie mniej ni więcej, tylko nieśmiertelność. A cały proces dochodzenia do takowej pięknie opisze i bestsellerowo wyda u Grasseta czy tam Gallimarda albo nawet u Flammariona lub Hachette’a bądź u Plona. Z chwałą, sławą i kasą naturalnie… Trudności większych być nie powinno – przecież biotechnika tak pięknie i szybko się rozwija. No i paru uczonych światowej klasy, pukających do wrót Komitetu Noblowskiego, da się namówić na wywiady niechybnie – w końcu mają parcie na szkło, na celebryckie szybkie numerki. Każdy ma.

Beigbeder nie byłby sobą, gdyby w tym celu nie wymyślił nawet specjalnego gatunku literatury. On uznał, że czytelnika nie interesuje, czy ma do czynienia z faktami czy z dobrze obmyśloną fikcyjną fabułką. Bo w literaturze liczy się zabawa – dobra zabawa. A prawda? No dajcie spokój, kogóż ona obchodzi? Dziś sukces literacki gwarantuje dokudrama – fikcja zdokumentalizowana albo dokument fabularyzowany. On to nazwał „fakcją”. Jak zwał, tak zwał – dość, że ta formuła lekko, niezobowiązująco i w gruncie rzeczy umownie traktuje kwestię zgodności z rzeczywistością. Za czym idzie reguła nieoznaczania, co jest dokumentem, co fikcją. W rezultacie Beigbeder pisze o… Beigbederze; niby relacja to reporterska, ale z przymrużeniem oka – sam sobie czytelniku osądź, co prawdą, co zmyśleniem. Są splątane tropy, oczywiste i nieoczywiste aluzje literackie, mocno lub tylko z grubsza zaszyfrowane wskazówki do odczytania kodów, szyfrów kulturowych.

Beigbeder miał z czego wybierać. Zagadka (wapros – jak mawiają od Królewca po Czukotkę) nieśmiertelności kłopocze ludzkość od chwili, gdy takowa zaczęła myśleć i nauczyła się myśl tę gromadzić – na początek w mitach przekazywanych ustnie… Najstarszy utwór literacki, sumeryjski „Epos o Gilgameszu”, nie jest niczym innym, jak rozważaniem dylematów nieśmiertelności, fenomenu śmierci, zmartwychwstania i życia wiecznego. (Zwracam przy okazji uwagę, że jedna z głównych protagonistek „wędrówki dusz” Beigbedera – paryska przenikliwa psychoanalityczka – nazywa się Enkidu…). A stary Faust, a Dorian Gray wiecznie młody, Dracula i legiony bohaterów literatury wampirycznej albo siostrzenica naszego króla Stefana – niejaka Erzsébet Báthory? Wszak to dylemat nieśmiertelności w czystej postaci… A w sensie ścisłym rzecz ujmując: niemożności nieśmiertelności.

Beigbeder swą narrację prowadzi mocno, nie szczędząc drastycznych szczegółów, czarnego humoru (przeczytajcie epizod o pobycie w luksusowej austriackiej klinice detoksu ogólnego i totalnego w Karyntii, w wiosce Maria Wörth; to groteskowy persyflaż w stanie czystym…) oraz elementów grozy science fiction (cały wątek Peppera – japońskiego robota do towarzystwa – ma coś z Lema i „Gwiezdnych wojen”). Ale narracja ta doznaje trwałego uszczerbku – rzekłbym: załamuje się. Jak bokser po celnym nokaucie flaczeje i traci kontakt z rzeczywistością, tak Beigbeder w chwili szczytowej euforii, gdy zawładnęło nim myślenie tunelowe tylko o swej idee fixe, dostaje mocnego kopa w podbrzusze i genitalia – i to od najbliższej mu osoby, sprowokowanej do czynu ostatecznego. Wystarczyło zapytać, co też takiego osobliwego zamierza robić Beigbeder ze swą nieśmiertelnością – w samotności, wycięty ze swojego świata, pozbawiony rodziny, trwałych punktów odniesienia, markerów nawigacyjnych… Czy za cały program mogłoby wystarczyć faustowskie zdyszane dupczenie coraz młodszych Małgorzatek?

Beigbeder zerwał kontrakt z samym sobą pod wpływem tego pytania. Pokapował się, że ten bieg zygzakiem, by nie dać się trafić, to w istocie ucieczka od odpowiedzialności. Mężczyzna z dorobkiem tak nie postępuje. Jego przeznaczeniem jest kochać, ale przecież niekoniecznie tylko samego siebie… Zorientował się w ostatniej chwili, gdy jeszcze miał gdzie lądować. Dlatego przeczytajcie „Życie bez końca”, ale nie przywiązujcie się do ani jednej myśli autora – może wyjąwszy jedną: nie bój się żyć, to nie będziesz się bał umrzeć…

Tomasz Sas
(29 10 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *