Moloch

25 października 2020

Marek Krajewski 


Moloch
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2020

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Mock i ciemne moce

Miło skonstatować, że twój ulubiony autor znów w formie – jak za najlepszych lat. Zaprawdę, Markowi Krajewskiemu posłużył kolejny powrót do swego klasycznego, najstarszego bohatera, czyli funkcjonariusza wrocławskiej policji kryminalnej Eberharda Mocka. Nowy „mock” trzyma poziom tych najdawniejszych – kipiących fabularnymi pomysłami, nieudziwnionych (choć aż nadto „zakręconych”, eksploatujących ponure zakamarki ludzkiej duszy), nieprzekombinowanych, sprawnie i perfekcyjnie opowiedzianych. No i bohater… Bohater znów jest wykreowany z zachowaniem wymogów brzytwy Ockhama (nie mnożyć bytów ponad potrzebę…), a jego konieczne dla powodzenia fabuły „oboczności charakterologiczne” autor ma pod kontrolą. Innymi słowy: kreacja zdyscyplinowana… Polubicie tego Mocka – czułego twardziela, sukinsyna o niezłomnych drogowskazach moralnych, zachowującego się jak brutal na wieczystym, gigantycznym, chronicznym kacu nałogowca (choć w tym akurat tomie Mock tkwi szczęśliwie – a może nieszczęśliwie – w okresie pełnej, choć wielce dokuczliwej wstrzemięźliwości, wywołanej delirycznym wstrząsem natury osobistej, ale objawy właściwe dla stanu postalkoholowego towarzyszą mu upierdliwie, chociaż akurat teraz w zasadzie nie pije…).

Stary, dobry Krajewski, stary, dobry Mock… Jakiż to kontrast z dwiema poprzednimi książkami Krajewskiego – o lwowskim policjancie Edwardzie Popielskim – tym razem uwikłanym w działalność służb kontrwywiadowczych u zarania II Rzeczpospolitej, na wschodnich kresach… Owszem – „Dziewczyna o czterech palcach” i „Pomocnik kata” to zgrabnie pomyślane i napisane historyjki sensacyjno-szpiegowskie, ale bez tej ikry, bez żaru, który towarzyszy perypetiom Mocka. Popielski w kreacji Krajewskiego, jako agent Defensywy, to nie Mock, daleko nie Mock. Nawet samemu sobie do pięt nie dorasta. Oczywiście, ta postać nie narusza standardów przyzwoitości w sensie czysto formalnym, literackim. Da się ją przyswoić w trybie uważnej lektury, zwłaszcza gdy kryteria są – powiedzmy, że ciut łagodniejsze…

Co więcej, namawiałbym Krajewskiego, by kontynuował obiecujące wątki z wywiadowczej epopei Popielskiego. Na przykład wysłał w jednym ze wspomnianych tomów swego bohatera w podróż służbową do Wolnego Miasta Gdańska… Rozwinięcie takiego wątku miałoby ogromny potencjał fabularny. Wolne Miasto przez cały okres swego istnienia to był prawdziwy hexenkessel (w tłumaczeniu dosłownym – nie idiomatycznym) konkurujących wywiadów i innych tajnych służb, organizacji tudzież zorganizowanej przestępczości. Współzawodniczyły „firmy” niemieckie, polskie, sowieckie, francuskie, angielskie, młodych, nowych Bałtów, białych Rosjan, syjonistów i czort wie kogo tam jeszcze. Atmosfera była napięta jak w sensacyjnych thrillerach noir. A u nas o tym niewiele – literacko niemal terra incognita… Komediowy serial z niejakim Bednarskim (Stefan Friedmann), parę wątków gdańskich w innym serialu z Cezarym Pazurą i Olafem Lubaszenką po obu stronach niewidzialnego ale gorącego frontu („Pogranicze w ogniu” bodajże…). Ale co ja tam będę Krajewskiemu tematy podtykał; wróćmy do Mocka…

Otóż – a mamy rok 1928 – 45-letni Eberhard jest właśnie radcą kryminalnym, zastępcą dyrektora biura kryminalnego we wrocławskim miejskim prezydium policji, o wyrobionej już reputacji… niezgorszego skurwiela, skutecznego brutala, sybaryty i nieokiełznanego awanturnika. Cieszy się tą reputacją w służbowych kręgach oficerów policji i wśród zwykłych rewirowych schupo’s. Znają go dobrze wrocławscy przestępcy różnych rang i specjalności, prostytutki, alfonsi i burdelmamy, restauratorzy, kelnerzy, dorożkarze, dziennikarze i inne łazęgi… Wiadomo powszechnie, że jest nieustępliwy, nieprzekupny, a ciosy z obu rąk wyprowadza celnie i boleśnie. Słowem: idealny stróż prawa w ciężkich czasach… Krajewski uzupełnia (mówiąc żargonem sztabowców – unacześnia…) portret Mocka nader czułą kreską, dostosowując do wymogów czasu akcji i psychologicznego zapotrzebowania intrygi. I prawdę mówiąc, podoba mi się ten Mock. Charakter mu okrzepł, zahartował się w walce, a wyćwiczona na lekturach starożytnych autorów inteligencja mocno wsparła jego policyjne kwalifikacje – przenikliwość, zdolność logicznego myślenia, kojarzenia, snucia hipotez miał-ci on na najwyższym poziomie. No i nie złagodniał, o nie…

Ale jeden aspekt Mockowego żywota hedonistycznego wzbudza mój żal niekłamany… O ile jego skłonność do chędożenia płci przeciwnej nie zmalała – z czego funkcjonariuszki i właściciele przedsiębiorstw płatnego seksu ciągle mogli być zadowoleni (chociaż trochę wzrosła u niego skłonność do niepotrzebnego brutalizowania podczas dupczenia) – to dwa inne towarzyszące tej hedonistycznej rozwiązłości elementy, mianowicie nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, doznały zasadniczego uwiądu. Bo cóż po trymalchionicznych zgoła upodobaniach kulinarnych pana radcy kryminalnego, skoro nie można ich skontrapunktować halbą zimnego piweńka, flaszką reńskiego bądź mozelskiego albo (niech już będzie…) sikacza z nieodległego Grünbergu, że o paru stopkach akuratnie zmrożonej wódeczki bądź lampce aromatycznego, aksamitnego weinbrandu albo nawet kieliszeczku absyntu nie wspomnimy… Tak, abstynencja Mocka sprawiła, że Krajewski znacznie mniej niż kiedyś poświęca uwagi gastronomicznym upodobaniom i obyczajom swego bohatera. Złożył je słusznie na ołtarzu psychologicznego prawdopodobieństwa postaci. Ale szkoda…

Intryga „Molocha”, przypominającego stronami traktat okultystyczno-satanistyczny, jest w gruncie rzeczy nieskomplikowana i trochę przypomina inne zagadki w stylu Mocka – jak zawsze noir, jak zawsze penetrujące gorsze strony ludzkiej natury, jak zawsze plugawe i pełne sadystycznego okrucieństwa (czyli wszystko w granicach normy…). Oto w samo południe podczas przedstawienia w cyrku Buscha znika dwoje dzieci bogatego przedsiębiorcy budowlanego, niejakiego Rauchfussa. Frau Hedwig – żona Rauchfussa – pod wpływem emocji doznaje umysłowej zapaści i ląduje w psychiatryku, ale w przebłysku świadomości wymienia nazwisko pana radcy kryminalnego, toteż rzeczony Mock zostaje natychmiast wezwany do szpitala, gdzie rozpoznaje w osobie pacjentki swą dawną kochankę fräulein Hedwig Drateffke… Sprawa staje się pilna, gdy z Berlina monituje sam szef Pruskiego Sądu Administracyjnego, kolega uniwersytecki Rauchfussa, jak się okazuje… Toteż dochodzące równocześnie sygnały o jakichś niepokojących ekscesach na jednym z wrocławskich cmentarzy, o możliwych profanacjach i zakazanych demonicznych praktykach tudzież sprzysiężeniach – zostają wstępnie zlekceważone i zepchnięte na policjantów rewirowych. Niesłusznie. Wszystko szybko łączy się we wstrząsającą intrygę…

Szczegółów ciągu dalszego i finału rozważać oczywiście nie będziemy – niech i czytelnik ma satysfakcję z samodzielnego odkrywania zagadki (choć od początku prawie wszystko jasne…). Istota tej zabawy z lekturą tkwi w klimacie osobliwej prusko-słowiańskiej dekadencji u schyłku Republiki Weimarskiej w Breslau. Cały „patent” tej intrygi w „Molochu” to pieczołowita i wielce prawdopodobna rekonstrukcja owej schyłkowej atmosfery – ze szczegółami, których prawdziwości nie zamierzamy ani dociekać, ani kwestionować. Pochylamy jeno łeb w szacunku dla mistrzostwa Krajewskiego, z uznaniem jego przewag w trudnej dziedzinie kryminału historycznego. Nie masz nikogo nad Krajewskiego! A lektura „Molocha” to czysta przyjemność – zaręczam…

Prz okazji słówko podziękowania dla autora za przypomnienie nie tylko ideologii Bauhausu, ale też pewnej organizacji, pomijanej na ogół w opisach i analizach sytuacji społeczno-politycznej Niemiec doby przedhitlerowskiej… Mam tu na myśli tzw. Technische Nothilfe, czyli pomoc techniczną czy też pogotowie techniczne. Pod tą neutralną, zgoła niewinną nazwą kryła się paramilitarna organizacja o złowrogim, wielorakim przeznaczeniu operacyjno-represyjnym. Gdy republika pod naciskiem aliantów musiała zlikwidować tzw. Freikorpsy – jawnie militarne oddziały ochotników-weteranów – część ich struktur ukryto właśnie w pajęczynie Technische Nothilfe. Formalnie była to służba (częściowo skoszarowana i wymusztrowana…) pomocnicza policji, likwidująca skutki wypadków, awarii, katastrof w ruchu lądowym i budownictwie, zajmująca się ochroną transportu (zwłaszcza wodnego śródlądowego; wyobraźcie sobie te tysiące kilometrów dróg żeglownych po rzekach i kanałach, tysiące obiektów hydrotechnicznych – od prostych obwałowań po skomplikowane śluzy i mosty, a do tego rozpowszechnione w latach dwudziestych… piractwo rzeczne; doprawdy tysiące luf i wiele ton amunicji było trzeba zaangażować, by wszystkiego upilnować). Te-No była też strażą przemysłową, skierowaną nie tyle przeciw aktom sabotażu czy szpiegostwa, ale przeciw strajkom i komunistycznym wichrzycielom. Takie ci to było pogotowie techniczne… Dobrze, że Krajewski przypomniał o jego istnieniu i „dorobku”.

I jeszcze jedna wątpliwość – natury, powiedzmy, „ceremonialnej”. Otóż w Prologu I ofiara morderstwa, dokonanego przez młodego häftlinga z podobozu Auschwitz na dworcu w Breslau – nadzorca i kierownik budowy – nosi wysoki stopień SS-standartenfühera, czyli pułkownika SS. Trochę zbyt dużo… Pod koniec wojny nawet w rozbudowanej personalnie i skomplikowanej strukturze SS stosunkowo niewielu było funkcjonariuszy tego stopnia; dość powiedzieć, że sam Rudolf Höss, komendant Auschwitz, a od 1943 roku kierownik w głównym inspektoracie obozów koncentracyjnych, po latach nienagannej służby doszedł do stopnia SS-obersturmbannführera, czyli podpułkownika. Domyślam się, że mogło w tym przypadku chodzić o stopień honorowy, nadawany starym towarzyszom, zasłużonym w walce o powstanie III Rzeszy (a ten akurat spełniał kryterium zasług z naddatkiem), ale nie służącym bezpośrednio w strukturach SS. Może trzeba było to jakoś jednym zdaniem objaśnić? Poza tym wszystko w porządku – naprawdę przednia to lektura!

Tomasz Sas
(25 10 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *