Zadie Smith
Przebłyski
Przełożyli: Jacek Dehnel, Magda Heydel, Katarzyna Janusik, Michał Kłobukowski, Jerzy Kozłowski, Michał Rusinek, Anna Sak, Anna Skucińska, Piotr Tarczyński
Wydawnictwo Znak, Kraków 2020
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Instynkt przetrwania
Przeczuwam nadciągający kataklizm. W ścisłym związku z pandemią… Ale nie będzie to jakiś superwirus-mutant, zabijający na ślepo. Przeciwnie – z mocy swego statusu intelektualnego circa siedemdziesiąt procent Polaków jest z góry uodpornionych na ten kataklizm. Bo nie czytają żadnych książek… A ja właśnie przeczuwam lawinowy wysyp literatury koronawirusowej. Istnieje taka możliwość, że już niebawem w księgarniach (ściślej: w tych resztach księgarń, które jeszcze pozostały!) pojawią się zwały literatury sporządzonej prze tabuny pisarzy płci obojga, nagle pozostawionych samym sobie, odciętych od swej tkanki społecznej (wydawcy, spotkania autorskie, trasy promocyjne), zakotwiczonych jako tako tylko w internetowej bańce społeczności facebookowych, twitterowych czy innych – followersów, hejterów i lajkowiczów. Tylko mój laptop i ja naprzeciw. I żadnych wymówek prokrastynacyjnych. Sytuacja zero-jedynkowa. Piszesz albo nie piszesz…
Zakładam, że większość ludzi pióra wykorzysta ten czas podarowany (jeśli mają z czego żyć – mówiąc brutalnie), by w spokoju i szybciej dokończyć to, co mieli na warsztacie, rozpocząć nowe pomysły, na które nigdy czasu nie starczało, zabrać się wydajnie za coś, co nagle do głowy im wpadło – bez mentalnego związku z pandemią. Ale są też tacy, którzy akurat przeżywali męki tworzenia, mieli zapaść intelektualną, blokadę fabularną, czas wypalenia… Dla nich wirus może stać się bodźcem twórczym – nawet w ekstremalnych kontaktach bezpośrednich. Bez trudu wyobrażam sobie dramatyczną relację „Moje życie pod respiratorem” (choć sam nie chciałbym jej pisać). Ale dla osobnika piszącego akurat wolnego od innych zobowiązań, zablokowanego czy wyjałowionego z pomysłów (ale wciąż dysponującego techniką…) – taki wirus to wymarzony kopniak emocjonalny. Brutalna, dynamiczna ingerencja w strukturę społeczną (tymczasowa – miejmy nadzieję) to idealny bodziec dla każdego piszącego (nie wspominam już grafomanów – każdy z nich wsiegda gatow…). Dlatego przewiduję erupcję literatury koronawirusowej. Mam tylko postulat do tajnego sprzysiężenia (zmowy kartelowej) wydawców. Dogadajcie się i oznaczajcie jakoś te produkty. Rozpowszechniona w świecie ikonka wirusa – kuleczki obrośniętej wypustkami z przyssawkami – nada się w sam raz: dyskretnie, gdzieś w kąciku okładki…
Zresztą oczekiwana tu lawina już ruszyła – zrazu nieśmiało, forpocztami. „Przebłyski” Zadie Smith do tej awangardy lawiny należą. Ale zwróćcie uwagę na nazwisko autorki. To ono robi wielką różnicę… Tak – Smith to światowa czołówka, sam szpic. Więc skoro nawet ona (może – zwłaszcza ona?) bierze na warsztat jakieś okruszkowe w gruncie rzeczy obserwacje i sytuacje z nagle odmienionego świata – to znaczy, że to coś znaczy? Odmieniony świat, zamknięty, ograniczający porcję zwyczajnych, codziennych bodźców – uruchamia inne kanały komunikacji. Nie żeby zastępcze. Po prostu inne. Izolacja wywołuje popyt na informację. Ale informacja też się sama reglamentuje: nie ma jej kto wytwarzać… Przeto w miejsce informacji wchodzi obserwacja. Szeroko otwarte oczy, uszy nastawione na nasłuch, nos na bodźce węchowe. Pisarze są skonstruowani jak wielkie odbiorniki i przetwarzacze bodźców. Tylko niewielu z nich to osobniki samoobsługowe i samowystarczalne. Im mniej bodźców dopływa, tym mniejsze z nich mają szansę wejść do literatury. Zadie łapie sygnały z czułością aparatury nasłuchującej wieści od Innych z kosmosu. Ba, wydaje jej się (zapewne słusznie), że nagle WIĘCEJ widzi, LEPIEJ słyszy.
To prawda. Izolacja, która w poważnym stopniu narusza, kruszy więzi społeczne – mocniej niż nam się zdawało – zarazem ze wzmożoną siłą produkuje apetitus societatis: pęd do zrzeszania się, stowarzyszania, solidarności… Wyrzut sumienia czy prawdziwa natura ludzka? Tylko kryzys czy już entropia? Lockdown, przymusowa „dezaktywacja”, nienaturalny podział czasu, którym dysponujemy – stawiają nagle nowe wyzwania. Podejmujemy je – twierdzi Smith – bo potrzebujemy mieć co robić… Jeśli mam co robić – jestem. Nie mam nic do zrobienia – nie ma mnie. Więc lepiej mieć co robić – nawet jeśli są to zajęcia niestandardowe – jak pieczenie chleba na sto domowych sposobów, czy tasiemcowe seanse serialowe na Netflixie albo wyczerpujące umysłowo (acz bezcelowe) sesje Minecrafta… Można też przejść w tryb jałowego czekania, ostrząc nożyczki, brzytwy, pilniczki. Oglądać pejzaż za oknem – dopóki w to okno nie zastuka ciotka deprecha, z wujem komornikiem oczywiście.
Pisarz ma trochę lepiej, jako osobnik względnie przyzwyczajony do względnej samotności, osobności. (Pamiętacie – tylko mój laptop i ja naprzeciw…). Zadie Smith, biorąc się za te swoje „Przebłyski”, wykorzystała tę przewagę obycia z samotnością. Było jej łatwiej dostrzec wszystko, co w zmienionej, w zasadzie zdruzgotanej rzeczywistości podjęło egzystencjalne wyzwanie, bo zostać po staremu. Raz jest to kępa różowych tulipanów, znienacka zakwitłych na nowojorskim skrzyżowaniu, raz facet na środku pustego Broadwayu, zapewniający gromko niewidocznego (bo przez komórkę) rozmówcę, że się nie ruszy, bo już przetrwał dużo większe gówno niż ten wirus, a innym razem dawna sąsiadka z londyńskiej dzielnicy Stonebridge, spotkana na przystanku autobusowym, gdy jedzie do lekarza ze stanowczym żądaniem, by natychmiast wywołał u niej menopauzę. Albowiem fizycznie i psychicznie dość już ma potencjalnej możliwości rodzenia dzieci – w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat…
Smith nie bierze pod lupę napotkanych zdarzeń i ludzi. Nie planuje przekształcać ich w literaturę, pozostawia dyskretnie w notatkach. Raczej siebie ma na uwadze – swoje reakcje, myśli, oceny… Jej zapiski są jak ćwiczenia praktyczne, raporty z lekcji filozofii stoicyzmu. Jak żyć w pandemii bez zbędnej szarpaniny i głupich pomysłów. Przyszłość jest niewiadoma – intuicyjnie przeczuwamy, że wszystko się zmieni, ale zarazem podświadomie pragniemy, żeby wszystko zostało po staremu. Ale może się tym nie zajmować? Może po prostu ciszyć się nieoczekiwanymi przyjemnościami? Taki wzięty pisarz i jednocześnie wykładowca akademicki, zaangażowany towarzysko, społecznie, politycznie, musi precyzyjnie organizować dzień (Smith wręcz pisze, jak to wydziela sobie czterdziestopięciominutowe odcinki ze stoperem w dłoni i cieszy się, gdy urwie niekiedy dwie minutki na kawkę w biegu…) – a i tak żyje w nieustannym niedoczasie (i w poczuciu winy, że nie dość się stara). Szantaż bywania (i to aktywnego, z udzielaniem się, dawaniem głosu i wyrazu…) to zmora pisarskiego życia. Choć z drugiej strony normalny obowiązek: coś za coś, w trybie kontraktowym – my w dobrej wierze kupujemy twoje książki, ty w zamian na zawołanie bywasz, uświetniasz, komentujesz, autorytetem swym zatwierdzasz…
A tu nagle znika obowiązek bywania; już nie musisz (bo nie możesz) być na bieżąco. I co to jest – prezent od losu czy tortura? Zwolnienie z obowiązków czy eksterminacja? Dostajesz bonus od Matki Natury – więcej czasu. No i co? Będziesz pisał czy zapadniesz się w rozpaczy nad światem utraconym i swą utraconą w nim pozycją? Zadie Smith sugeruje tymczasem trzecie wyjście: usadowić się bliżej ludzi, słuchać (nawet podsłuchiwać), przyglądać się, rozmawiać, kochać. Tak po prostu – nie tylko na zapas. Smith to naprawdę mądra baba jest.
Tomasz Sas
(28 08 2020)
P.S. Tym razem ukłony dla Znaku… Ledwie wyrwali tekst od agentury Smith, a już zorganizowali dziewięcioosobową spółdzielnię tłumaczy wybitnych, o niepośledniej reputacji profesjonalnej, rozdali po kawałku, by było szybciej – i zmusili do pracy. Wyszło, co wyszło – zbiorek tekstów zwartych, jednorodnych, mądrych, językowo, strukturalnie bez zarzutu. Czyta się znakomicie… TS.
Brak komentarzy