Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918 – 1920

22 sierpnia 2020
Andrzej Chwalba 


Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918 – 1920 Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Lance do boju, szable w dłoń!

Człowiek, który zaliczył Bitwę Warszawską – przełomowy epizod wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku – w poczet najważniejszych starć zbrojnych świata (to znaczy takich, których możliwy do wyobrażenia rezultat odwrotny zmieniłby całkowicie bieg dziejów czy całej cywilizacji zgoła…), zasłużył na wdzięczność Polaków (w przeliczeniu na realia: pomniczek jakiś, wdzięczny biuścik, popiersiem zwany, modną ostatnio ławeczkę, czy choćby tablicę z profilowym medalionem) choć jego klasyfikacja nie przebiła się do communis opinio… Ergo: świat nie wie – ani że taka bitwa była, ani o jej rezultatach nie ma pojęcia. No cóż, w świadomości powszechnej łatwiej umocniły się epizody z wojny domowej Amerykanów, ważne może dla historii anglosaskiej, ale przecież nie dla całego globu. A jakaś bitwa na krańcach widzialnego i znanego, choć barbarzyńskiego świata? No bez przesady, panowie…

Lord Edward Vincent wicehrabia D’Abernon (bo o nim tu mowa) – brytyjski polityk i dyplomata – był świadkiem i w pewnym sensie uczestnikiem wydarzeń jako członek oficjalnej misji alianckiej w Polsce, ale ten powściągliwy urzędnik imperialnego establishmentu nie miał temperamentu polemicznego swego szefa Lloyda George’a ani swego młodszego parlamentarnego kolegi sir Winstona Churchilla; gdy raz coś ogłosił, nie widział potrzeby obstawania przy swym poglądzie w trybie utarczek słownych i pisemnych z mniemającymi inaczej… Lord D’Abernon należał do nielicznego grona współczesnych bitwie Europejczyków, którzy wiedzieli, o co chodzi i zdawali sobie sprawę z rozległych konsekwencji ewentualnej przegranej Polaków. Powszechna nieświadomość wagi Bitwy Warszawskiej dotyczyła nie tylko osobników składających się na tzw. klasę polityczną. Całe narody uległy złudzeniom, propagandzie i mitom – a nawet przekonaniu o własnej wyższości moralnej nad jakimiś tam upierdliwymi Polaczkami.

O każdym z tych narodów z osobna nie chce mi się nawet tu wspominać, ale o dzielnym, bratnim narodzie czeskim zawsze warto… Otóż solidni, racjonalnie myślący, kultywujący mieszczańsko-ewangelickie cnoty Czesi bardzo ucieszyli się z niepodległości, o którą zbrojnie walczyć nie musieli – jakoś sama przyszła, i jeszcze ze Słowacją w wianie. A Śląsk Cieszyński się Polakom zabierze – zresztą może do tego (właściwego) czasu szlag ich trafi. A to za sprawą Armii Czerwonej, żelaznej pięści rewolucji bolszewickiej, znanej przecież ze swego niezłomnego umiłowania pokoju, gotowej zanieść ten pokój Europie i światu choćby na ostrzach bagnetów. Czesi zawsze lubili Rosjan – braci Słowian – nie bacząc, że bolszewicy byli jacyś inni niż prawosławni poddani cara… Dlatego czescy kolejarze masowo zatrzymywali w Bohuminie i na innych stacjach pociągi z zaopatrzeniem dla polskiego wojska, dlatego lekko komunizujący i podatni na agitację robotnicy brneńskiej Zbrojovki, pilzneńskiej Skody i setek innych fabryk odmawiali pracy przy realizacji polskich zamówień, dlatego całej tej akcji po cichu sprzyjał prezydent Masaryk i czeski rząd, skądinąd wcale nie lewicowy… Czy naprawdę chodziło tylko o bezpieczne sprowadzenie do domu tzw. korpusu czechosłowackiego generała Radoli Gajdy (notabene wcale nie Czecha, tylko z pochodzenia mieszańca styryjsko-czarnogórskiego…), który wycofywał się z antybolszewickiej awantury u boku admirała Kołczaka na Syberii? Czy tak skądinąd racjonalni i ostrożni Czesi nie pomyśleli, że eksportujące leninowską rewolucję na Zachód korpusy Tuchaczewskiego i Budionnego mogą i do nich po drodze wpaść z „przyjacielską wizytą”? Ba, nawet gdy wnuki tamtych bolszewików faktycznie zajrzały do Czech z internacjonalistyczną pomocą czterdzieści osiem lat później, czescy historycy en masse nie zdobyli się (prawdę mówiąc – nie uczynili tego do dziś) na krytyczną rewizję polityki swego państwa i narodu w 1920 roku…

Ale dajmy już spokój Czechom – tym bardziej że sami nie jesteśmy bez win. Lord D’Abernon miał rację – Bitwa Warszawska była ważna i przełomowa dla dziejów świata. Rewolucjoniści rosyjscy musieli odłożyć swe fantastyczne, mało realistyczne plany globalnej rewolucji proletariatu (co nie znaczy, że całkiem je porzucili…). My uniknęliśmy najgorszego – nie staliśmy się Polską Republiką Radziecką – ze wszystkimi tego smutnymi (jeśli w ogóle można to sobie dostatecznie wyraziście wyobrazić) konsekwencjami geopolitycznymi i czysto ludzkimi. Tak, ten sukces, choć niedostatecznie spożytkowany propagandowo, tudzież późniejsze chwalebne gonienie bolszewików z szablą w dłoni, przysłoniły nam znaczenie i konsekwencje całej tej wojny. Profesor Chwalba proponuje drobną, uargumentowaną rewizję tromtadrackiej, „żurawiejkowej” narracji.

Wojna Polski ze zrewolucjonizowaną Rosją (żadne-ci to było nowe państwo – terytorium, ideologia mocarstwowa tudzież podstawowe imponderabilia wciąż były tożsame z rudymentami konstrukcyjnymi, stanowiącymi całą filozofię imperium epoki Romanowych, chociaż udatnie zostały zamaskowane rewolucyjną, proletariacko-marksistowską frazeologią i rzekomo nowymi celami ideologicznymi…) to był dla nas element realizacji tzw. kwestii wschodniej – towarzyszącej Polsce i Polakom co najmniej od epoki unii lubelskiej (jeśli nie wcześniej…).

W 1918 – 1919 roku, gdy kwestia niepodległości wydawała się przesądzona (na tak…), dylemat wschodni Rzeczypospolitej skoncentrował się na kwestii granic, które należałoby osiągnąć, by młode państwo zabezpieczyć. Piłsudski nie miał złudzeń… Z jednej strony rozmowy sondujące z ludźmi uprawiającymi politykę w sztabach białej generalicji rosyjskiej, nadal nostalgicznie imperialnej – u Denikina, Judenicza, Wrangla – upewniły Naczelnika Państwa, że ich oferta nie wykracza poza jakąś formę protektoratu czy umiarkowanej autonomii w granicach co najwyżej bywszego Królestwa Polskiego. Z drugiej strony – problem sprowadzał się do ustalenia, czy i na ile szczery jest bolszewicki dekret o samostanowieniu narodów byłego imperium carów; czy to nie przypadkiem beztreściowy, oszukańczy frazes? Wprędce to drugie okazało się prawdą… Płynna rzeczywistość (ale w każdym wariancie antypolska) wymusiła zatem odstąpienie od rojeń o możliwości załatwienia spraw w trybie traktatowym. Rozstrzygnąć musiała siła.

Najlepszy, najkorzystniejszy wariant rekonstrukcji polsko-ruskiego pogranicza zakładał, że powiedzie się zamysł utworzenia antysowieckich państw narodowych: ukraińskiego i białoruskiego (co najmniej…) pod protekcją i nadzorem Polski. Taki pomysł prometejski, a w istocie kordon sanitarny… Piłsudski obiecał to atamanowi Szymonowi Petlurze, który z kolei obiecał udział swej armii w wojnie na dobre i na złe. W konsekwencji tego porozumienia zrealizowany został awanturniczy plan ofensywy na Kijów wiosną 1920 roku, ale koleje wojny sprawiły, że szybki marsz do Kijowa zamienił się w jeszcze szybszy odwrót nad Bug. Zwycięstwo warszawskie wprawdzie te koleje wojny znowu odmieniło, ale teraz należało się spieszyć, by armie bolszewickie odepchnąć za wszelką cenę jak najdalej na wschód, powiększając dystans strategicznego bezpieczeństwa dla rdzennie polskich ziem. Udało się częściowo; gdy późną jesienią 1920 roku podjęto rozmowy pokojowe w Rydze, Rosjanie nie mieli już żadnych strategicznych ani nawet lokalnych możliwości, by poprawić swoje położenie. Mogli trzymać tylko to, co mieli. My też.

W sumie wyszło na remis ze wskazaniem. Wskazaniem na Polskę, bo w końcu przecież wojna w pewnym sensie ugruntowała samą egzystencję państwa co do zasady (i miejmy nadzieję – że na zawsze…). Profesor Chwalba, stawiając tezę, że było to jednak przegrane zwycięstwo, wskazał kilka istotnych spraw, ewidentnie pogarszających naszą sytuację, status, perspektywy. Na przykład zaangażowanie sił w operację kijowską doprowadziło do utraty kontroli nad Wilnem z przyległościami; odzyskanie ważnego dla Polaków Wilna wymagało finezyjnej akcji polityczno-militarnej, czyli tzw. buntu Żeligowskiego, co na długie dziesięciolecia (praktycznie do dziś) zakłóciło stosunki między oboma narodami i państwami. To ofensywne zaangażowanie na Wschodzie i późniejsza obronno-zaczepna operacja warszawska (realizowana resztkami sił) sprawiło też, że nie poświęciliśmy należytej uwagi problemom na zachodniej granicy. Czesi w końcu zabrali sobie ten Śląsk Cieszyński (konkretnie cztery piąte jego etnicznie polskiego terytorium, bogatego i strategicznie ważnego…) No i później mieliśmy awanturę zaolziańską, która do dziś odbija się czkawką – nie tylko w Pradze… Plebiscyt na Śląsku też można było lepiej rozstrzygnąć, a o koncertowo spapranych plebiscytach pomorsko-warmińsko-mazurskich lepiej nie wspominać.

Ale co tam problemy terytorialne – bez tych kawałków dało się żyć (może wyjąwszy ten feralny Śląsk Cieszyński…), choć z mniejszym komfortem, zwłaszcza Polakom zostawionym za granicami. Prof. Chwalba zwraca uwagę na inny problem, bo na pierwszym planie przegranej stawia kwestie niekoniecznie materialne. Otóż jego zdaniem w rezultacie tej wojny Polska poniosła ogromne straty polityczne, prestiżowe i wizerunkowe. Przed intensyfikacją działań wojennych, a konkretnie przed operacją kijowską, alianci, próbujący wspólnie na nowo urządzić Europę po Wielkiej Wojnie, uważali młodą Polskę za poważnego partnera, nieledwie filar odbudowanych porządków w Europie Środkowo-Wschodniej. Cieszyliśmy się prestiżem i zaufaniem. Ofensywa kijowska zniweczyła ten układ – alianci nie rozumieli, o co naprawdę toczy się ta strategiczna gra. A Piłsudski chyba nie umiał (albo i nie chciał) im tego wytłumaczyć. Nikt z poważnych polityków polskich, mających uznanie za granicami (Paderewski, Dmowski, Witos, Korfanty…) mu w tym dziele nie pomógł.

Trudno w to uwierzyć, ale w owych latach Rosja radziecka cieszyła się sympatią w Europie (i nie tylko) – w sferach dyplomatycznych, rządowych, w parlamentach, partiach politycznych i po prostu na ulicy – niekoniecznie i nie zawsze lewicowej. Nietrudno było zatem przedstawić operację kijowską jako ordynarną, siłową próbę przywrócenia starego, opresyjnego reżimu społeczno-gospodarczego, a na sztandarze tej restytucji umieścić wizerunek wiecznie pijanego, awanturniczego i nieobliczalnego polskiego szlachcica-obszarnika. Rosyjska propaganda uczyniła to bez trudu. My niczego temu nie przeciwstawiliśmy, a w pomoc dla wybijających się na niepodległość narodów carskiego imperium jakoś nikt nie chciał uwierzyć… Miało to swoje praktyczne konsekwencje (zaopatrzeniowe!) w toku wojny, której losy w sierpniu 1920 roku zawisły dosłownie na włosku. Ale nawet po wojnie Europa oceniała jej rezultaty z niechęcią i niecierpliwością, sukces przypisując… Francji. I tak było aż do 1939 roku, gdy dylematy polskie i europejskie uległy ponownemu przewartościowaniu.

Więc przegraliśmy wojnę bolszewicką, czy może jednak nie? Z tym pytaniem zapraszam do lektury „Przegranego zwycięstwa”. Analiza współczesnej sytuacji na pograniczu europejsko-rosyjskim dostarcza nowych, niepokojących danych. I otwiera znów (już tylko symbolicznie, historycznie…) pytanie – było wtedy iść dalej czy może zatrzymać się wcześniej? U Chwalby nie ma na to odpowiedzi, ale jest solidna podstawa intelektualna do rozmyślań uogólnionych. Czyta się świetnie, jednym tchem, co w przypadku prac historycznych takie oczywiste raczej nie jest…

Tomasz Sas
(22 08 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *