Turbopatriotyzm

21 października 2019

Marcin Napiórkowski 
Turbopatriotyzm
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie…

Marcin Napiórkowski, choć trzeźwy i twardy z niego naukowiec jest, ma swoje słabsze strony i wrażliwsze punkty (jak każdy zresztą), a jedna z nich została nawet poddana autodiagnozie – to awizofobia (zwana też ornitofobią), czyli innymi słowy lęk przed ptactwem wszelkiego rodzaju – latającym i nielotnym, jadalnym i niejadalnym – byle wyposażonym w skrzydła, ogony i kadłuby pokryte piórami, tudzież dzioby i pazury, albo zgoła w szpony. Awizofobia Napiórkowskiego jest o tyle osobliwa, że ograniczona do konkretnego ptaka – orła mianowicie. I nie chodzi tu ani o orła przedniego (Aquila chrysaetos L.), ani o bielika (Haliaeetus albicilla L.) – chodzi o tego orła heraldycznego, z godła Rzeczypospolitej. Na marginesie trwa zresztą spór, który z ptaków – przedni czy bielik – dostąpił herbowego zaszczytu przeistoczenia się w symbol, plemienny totem, nadmarionetę, towarzysza polskiego losu…. Osobiście opowiadam się za bielikiem, bo większy i bardziej swojski, choć nie taki ładny, jak przedni. A w zasadzie nie o orła z godła tu chodzi, tylko o jeszcze bardziej zdefiniowanego ptaka – tego, który objawił się Polakom 2 maja 2013 roku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, w okolicy Pałacu Prezydenckiego – i był… odlany z czekolady. Białej.

Napiórkowski ze smakowitym obrzydzeniem relacjonuje całą tę imprezę pod hasłem „orzeł może” (ze stosowną piosenką Artura Andrusa i wygłupami zapiewajłów) – imprezę, która w zamyśle pomysłodawców (nad ich danymi identyfikacyjnymi spuśćmy wstydliwie kurtynkę milczenia) miała ośmielić Polaków – znanych skądinąd ponuraków i sztywniaków – do uśmiechu i zabawy. Napiórkowski słusznie uważa, iż był to moment zwrotny naszych dziejów współczesnych. Nastąpiło bowiem nie mające pokrycia ani zaplecza w realnych nastrojach społecznych przefajnowanie. Osoby odpowiedzialne za ten eksces z czekoladowym orłem nie pomyślały, choć miały wszelkie dane, wiedzę i możliwości. Na przeszkodzie stanął poważny deficyt skromności i pośpiech. Zamiast oswajanie Polaków z uśmiechem rozłożyć na kilka etapów, walnięto od razu w samo serce tradycji, uświęcone narodowe parafernalia tudzież imponderabilia wciągając do zabawy.

Orła? Do zabawy? Dyć to nieusuwalny składnik arsenału akcesoriów, wybranych do odprawiania najświętszych patriotycznych obrzędów – w sanktuariach ojczyźnianych, w niepodległościowych celebrach i adoracjach. Więcej powagi, panie i panowie! Czekoladowego orła i jego twórców znieważono, wykpiono, ośmieszono na wieki wieków. A z nimi całą, niegłupią skądinąd, ideę lekkiego rozluźnienia pośladków, niewielkiego rozchwiania wyprostowanych na baczność kręgosłupów i stawów kolanowych, „rozwibrowania” palców, spiętych do tradycyjnego salutu. Stało się dokładnie odwrotnie, niż pomyślano w obozie orła z czekolady…

Wiem, dlaczego z tym luzackim orłem i uśmiechem wyskoczyli obywatelscy działacze. Oni po prostu szukali czegoś dla odreagowania, dla przeciwwagi wobec nocnej demonstracji niepodległościowej narodowców sprzed półtora roku – dokładnie 11 listopada 2011 roku. Pierwszej tak perfekcyjnie zorganizowanej, zdyscyplinowanej (na swój sposób i swoje potrzeby), agresywnej i świadomej swej siły, uzbrojonej w kije, petardy, pochodnie, transparenty, hasła z arsenału kibolskiego i nacjonalfaszystowskiego. Kto to widział – nie zapomni. Kto to widział – potrafi zapewne wyobrazić sobie, co będzie dalej…

Czekoladowy orzeł jako propozycja zabawy nieodwołalnie padł pod szyderczymi, pogardliwymi wyzwiskami uroczyście, wojowniczo i godnościowo nastrojonych młodzieńców – szturmowców nowej epoki, której znakiem rozpoznawczym stają się spięty tyłek i sztywne karczycho. Od tego momentu swoją nową, pokaźną niszę w życiu publicznym zdobywa, zajmuje i fortyfikuje patriotyzm w zmienionym, przebudowanym wydaniu – patriotyzm w wersji turbo… To temu zjawisku Marcin Napiórkowski uważnie przygląda się w swej książce. A cóż to takiego? To nie tylko reakcja na niewczesny i nieprzemyślany w skutkach żart z udziałem świętego Graala trybalnych parafernaliów, czyli orła, odrobionego ze wszystkimi detalami w czekoladzie – surowcu niegodnym, deprecjonującym, ba – poniżającym samą istotę „orlęctwa”, domagającej się wyłącznie szlachetnych kruszców – i to skąpanych we krwi walecznych wojowników, samopoświęcających się na ofiarnym ołtarzu ojczyzny… Turbopatriotyzm powstałby i tak – bez czekoladowego zapalnika i totemicznego deliktu wokół niego, odtańczonego przez tzw. fajnoPolaków – bo jest odpowiedzią na potrzebę wzmożenia identyfikacji grupowej, potrzebę nakręcaną przez ideologów, polityków, samozwańczych wodzów, aktywistów… Turbopatriotyzm, nabzdyczony, napompowany i samonakręcający się, jest najwyższym stadium tej identyfikacji – jest wspólnotą, drużyną, klanem, parafią – ba, rodziną zgoła, gdy trzeba.

Zasiedliśmy niedawno z przyjacielem do sesji analitycznej, wspomożonej sporą flaszeczką dwunastoletniego irlandzkiego (uj, jakże niepatriotycznie; ale cóż robić, skoro Celtowie wspięli się w tej akurat dziedzinie na takie wyżyny, że Słowianie – choć dzielni i przedsiębiorczy, ze swą okowitą zostali w tyle…) jamesona. Zadanie wydawało się proste – stosując brzytwę Ockhama (nie mnożyć bytów ponad potrzebę!), uporządkować definicję patriotyzmu tak, by dla obu analityków była wspólna, spójna i bezsporna; takie minimum programowe…

Na pierwszym planie zanalizowaliśmy umiłowanie ojczyzny. Ze zdefiniowaniem ojczyzny poszło szybko… Terytorium, które obsadzamy, okupujemy, organizujemy, uprawiamy, o które się troszczymy, które bronimy, którego kłopoty wyzwalają w nas emocje; gdy ulega destrukcji, trzymamy się resztek kurczowo, kombinujemy, jakby tu odtworzyć to, co zapamiętaliśmy i nie dajemy się rozproszyć, odepchnąć, wyrzucić… Umiłowanie to problem natury egzystencjalnej – szybko ustaliliśmy, że nie obejmuje ono ofiar najwyższej rangi. Innymi słowy; nie interesuje nas ojczyzna, dla której nieustannie trzeba umierać, interesuje nas tylko taka, w której i dla której warto jest żyć. No właśnie: żyć. Ale z czego, za co? I tu doszliśmy do wniosku, że patriotycznym zobowiązaniem minimalnym jest uczciwe płacenie podatków. Na koniec – idąc już na resztkach paliwa, oparach zgoła, doszliśmy do wniosku, że minimalnym (lecz nieodwołalnie koniecznym, niezbędnym) składnikiem patriotyzmu winno być zagadnienie porządkowe, czyli sprzątanie kup po psach. Ergo: trzy składniki patriotyzmu są nieodzowne (inne brzytwa Ockhama wycięła jako zbędne) – ojczyznę miłować, jeśli warto w niej żyć, podatki płacić, kupy po psach sprzątać…

No i co się okazało? Z badań doktora habilitowanego Napiórkowskiego wynika, że z przyjacielem ledwo, ledwo załapujemy się na patriotyzm w wersji soft – liberalny, niewymagający, galaretowaty. Tymczasem niepostrzeżenie wyrosła, niemalże zasłaniając cały dostępny horyzont, inna wersja patriotyzmu – agresywna, bezczelna, uzbrojona (mam tu na myśli nie tyle kije bejsbolowe, ile podręczny zestaw argumentacji werbalnej przygotowanej przez niezłych, otrzaskanych w anatomii propagandy cwaniaczków), wręcz napakowana w nacjonalistycznej (może nawet faszystowskiej) siłce… To właśnie patriotyzm w wersji turbo, na sterydach. Uważnie – sine ira et studio – studiujcie studium Napiórkowskiego, by w porę rozpoznać symptomy i uniknąć zderzenia czołowego w razie znalezienia się na kursie kolizyjnym… Takie zderzenie może być niebezpieczne dla życia i zdrowia. A przecież chcielibyście, by wasz osobisty patriotyzm wytrzymał próbę konfrontacji. Ale na razie jesteście w defensywie. Powoli zbierajcie siły… Obserwujcie. I nie lekceważcie.

Turbopatriotyzm ufundowany jest na osobliwej wizji (a właściwie już wersji) historii – pisanej od nowa. Nie tylko na potrzeby edukacji młodego pokolenia, ale także jako paliwo godnościowej rezurekcji, jako amunicja dla patriotycznych grup rekonstrukcyjnych oblegających niedobitki liberalnej hołoty gorszego sortu. Historia jest orężem turbopatriotyzmu, ciągiem heroicznych zdarzeń, wspomagających dzisiejszą walkę i formującym jej wojowników. Husarskie skrzydła i orły na koszulkach, kotwice Polski Walczącej na drewnianych kibolskich pałach, figurki małego powstańca na wlepkach, portrety „Ognia” i „Burego”…

Dlatego, aby nie zaciemniać, nie neutralizować pojęcia turbopatriotyzm, wolę używać innego określenia, bardziej identyfikującego – patryjotyzm. Staroświecki zbieg „yj” wyznacza miejsce w szeregu, na osi czasu, w łańcuchu zdarzeń. Osobliwości patryjotyzmu przytaczać tu nie chcę; to temat wart osobnego potraktowania. Ale warto pamiętać, że najważniejszą jest poczucie wyjątkowości, wyższości, połączone ze strachem, że ktoś mógłby tę wyjątkowość zakwestionować. Któż? Oczywiście wróg…

Patryjota polski jest nie wiedzieć czemu gruntownie i fundamentalnie przekonany, że cały świat dookolny czyha na Polskę, niczego innego bardziej nie pragnąc, jak ją zniszczyć, wynarodowić, pozbawić wiary jedynej katolickiej, tradycji, historii, a w ostateczności wykupić, oszwabić, zagrabić, kartofle z pól wykopać i zeżreć, lud popędzić w niewolę, zatrzeć dumne ślady potęgi i chwały, zamienić w niemiecko-żydowsko-ruskie kondominium – poligon nieobyczajnych swawoli LGBT i innej tęczowej zarazy, swołoczy bez honoru. Otóż mam złą nowinę dla głosicieli teorii krwiożerczej wielowrogości. Nic takiego nie istnieje. Polska wrogów nie ma, zwłaszcza takich, którzy marzą tylko o tym, by nam poważnie zagrozić.

Owszem, w wielu społecznościach sąsiednich (i nie tylko…) da się zauważyć pewne obszary i miazmaty antypolonizmu, manifestujące się w dowcipach, demonicznych opowieściach przy piwie w barze, antypolskich tyradach sfrustrowanych populistycznych polityków o wrednych hydraulikach, zabierających pracę, samochody i gwałcących kobiety… Zdarza się. Z wzajemnością. Rzadko bowiem obce nacje budzą powszechną sympatię i aplauz sąsiadów. Zresztą w wielu przypadkach „zasługa” leży po naszej stronie. Ale jawna, zinstytucjonalizowana wrogość, manifestująca się knowaniami, aktami przemocy, nawoływaniem do eksterminacji i jednoznacznie wrogimi gestami lub słowami? To po prostu nieprawda. A co jest prawdą?

Nie mamy wrogów – poza własną wyobraźnią. A co mamy? W pudle z klockami w każdym przedszkolu znaleźć można element krzywo przycięty, kanciasty, chropawy, z zadrami… Praktycznie niepasujący do żadnej układanki. Dzieci wyciągają feralny klocek z pudła – ale co tu z nim zrobić, skoro on taki jakiś inny? Nie układa się, wystaje, nie pasuje… No i nie jest za piękny. Najwytrwalsi konstruktorzy długo próbują tak i siak, ale w końcu i oni poddają się. Ostatecznie felernego klocka nikt już nawet nie chce wyciągać z pudełka. Leży w kącie i kurzem zarasta. I to jest Polska. Świat już się nami tak bardzo nie przejmuje, jak sądzimy. Ani nie podziwia, ani nie współczuje, ani nie okazuje zazdrości, ani nienawiści… To po prostu kwestia skali. Cóż bowiem kładziemy na szali, krom wiecznego, nieusuwalnego bardaku? Solidarność? Tak, to była wielka lekcja, ale dawno. Uczniowie przerośli mistrza. I już nie czują wdzięczności. Czasem – jak nie zapomną – rzucą zdawkowy komplement. Patryjota polski tego znieść nie może…

Dlatego hoduje w sobie przeświadczenie – ba, pewność niezłomną, że dookoła same wraże mordy obcych plemion, które chcą zniewolić, okraść, zgwałcić, wykastrować. Im bardziej mniemaniu temu przeczą fakty, tym mocniej się ono ugruntowuje, a ostatecznie staje się syndromem choroby, manii prześladowczej, trwałego upośledzenia, obłędu. W tym tkwi nadzieja. Fakty ich wykluczą, zawiodą na skraj obłędu. Wystarczy robić swoje i poczekać. Ale przyglądać się i analizować trzeba. By nie przegapić masy krytycznej. Być może wtedy trzeba będzie powalczyć… Dlatego lektura Napiórkowskiego jest ważna.

Tomasz Sas
(21 10 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *