Wezwanie

23 września 2019

John Grisham
Wezwanie
Przełożył Andrzej Leszczyński
Wydawnictwo Albatros Sp.

z o.o., Warszawa 2019

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Czemu Kain zabił Abla?

Dobre pytanie. Bo opowiadał przeterminowane dowcipy? Bo wyżerał lepsze kąski ze wspólnej miski? Być może… Ale prawdziwy powód był inny. Obaj byli narcystycznymi egoistami, obaj planowali to samo – tylko jeden okazał się szybszy od drugiego. I bardziej bezwzględny. A może był po prostu lepiej lepiej przystosowany do wymagań świata tego? Historia, wykorzystana przez Grishama w „Wezwaniu”, jest w istocie modyfikacją braterskiej zwady (o to, czyja ofiara lepsza była i milsza Bogu…) Adamowych potomków, choć nie kończy się zbrodnią jak pierwowzór. Ba – nie da się bezspornie ustalić, który z dwóch synów prowincjonalnego sędziego Reubena Atlee z Missisipi – Ray czy Forrest – byłby w tej historii Kainem, a który Ablem…

A historia braci Atlee ma w tle trzy miliony dolarów w gotówce, porządnie spakowane w kartonach po materiałach biurowych, ukrytych w starożytnej komodzie w gabinecie taty-sędziego, który nie poczekał na wezwanych pilnie do domu synów. Powodem wezwania potomków przed oblicze tatusia (słusznie przewidującego swe rychłe odejście z tego świata) było oczywiście spadkobranie, a ściślej: nieformalna i może niespecjalnie legalna część tzw. masy, czyli wzmiankowane trzy miliony, porządnie spakowane w kartonach, ukrytych w komodzie… Ray, pierworodny synalek sędziego, rozwiedziony i niezbyt majętny wykładowca prawa korporacyjnego na Uniwersytecie Stanu Wirginia w Charlottesville, do tego pilot-amator, przyjechał pierwszy (dwadzieścia minut przed wyznaczonym terminem) do rodzinnego domu (czyli rezydencji Klonowy Zdrój w Clanton, stan Missisipi…). Przynajmniej tak mu się zdawało…

Niestety, sędzia Reuben V. Atlee spoczywał na kanapie w swym gabinecie. Pod portretem generała Konfederacji Nathana Bedforda Forresta (skądinąd osobistego idola i ukochanego bohatera pana sędziego…). I był martwy. Sędzia – nie generał. Nieodwołalnie, bez zawieszenia, bezapelacyjnie, definitywnie i na serio – wszystkie znane Rayowi oznaki opuszczenia świata żywych na to wskazywały.

Na biurku, obok sfatygowanego underwooda leżała koperta z testamentem. Dokument był lakoniczny – cały majątek sędzia podzielił między synów Raya i Forresta po połowie, a Raya dodatkowo obciążył przywilejem i zaszczytem funkcji wykonawcy swej ostatniej woli. Co oznaczało, że pan profesor będzie musiał ustalić składniki majątku i oszacować ich wartość, sporządzić projekt podziału, dopilnować formalności, zapłacić podatki… I tymże podobne podjąć czynności. Ray zaczął niespiesznie penetrować gabinet i zalegające w nim papiery. Właśnie wtedy odkrył wspomniany już skarb w komodzie. Pieniądze prowizorycznie przeliczył, przeniósł paczki w inne miejsce… I wtedy przyjechał młodszy syn sędziego – Forrest, mocno spóźniony i solidnie wstrząśnięty nowinami. Ray nie wspomniał mu o gotówce. Zracjonalizował sobie tę decyzję prosto: Forrest nie był wzorowym synem ani bratem… Intensywny alkoholik, wielokrotnie odtruwany i leczony, narkoman, awanturnik, skrajnie narcystyczny pasożyt, bęcwał i chciwy sukinsyn. Połowa znalezionej sumy to byłaby niezła zachęta do wzmożenia niezdrowego trybu życia, które Forrest z lubością prowadziłby, gdyby miał środki – w sumie: zaproszenie do samobójstwa przy pomocy wódy i dragów. Na to miłość braterska pozwolić nie mogła…

I to jest początek intrygi, której oczywiście opowiadać dalej nie będziemy, zostawiając czytelnikowi przyjemność dobrnięcia do finału – zaskakującego, w stylu cokolwiek noir – jak rzadko się zdarza u Grishama. Dla uspokojenia nastrojów zdradzę tylko, że żaden z braci na koniec nie zabił tego drugiego brata. Nic z tych rzeczy. Zresztą to byłoby za łatwe, a przecież wiemy, że Grishama stać na bardzo wyrafinowane zagadki. W „Wezwaniu” chodzi jednak nie tyle o kryminalną ciekawostkę, ale o pewien problem prawny – a właściwie dwa problemy z różnych, nader odległych od siebie dziedzin. Jeden z nich to tamtejsze prawo dziedziczenia. Ale z tym mniejsza – chyba że ktoś spodziewa się spadku z Ameryki. No – to musi być przygotowany, że kwota, którą realnie dostanie, znacznie będzie się różnić (w sensie ujemnym…) od tej, którą mamiono go na początku postępowania. Fiskus tamtejszy i adwokaci bardzo nie lubią, gdy forsa wymyka się z ich zasięgu. Połowa „masy” to optymalny wynik postępowania spadkowego dla spadkobierców – wynik marzeń; z reguły jednak bywa mniej…

Drugi problem to rozlewające się po wszystkich stanach epidemie tzw. pozwów zbiorowych, zwanych też grupowymi. Czyli roszczeń opartych na tej samej lub takiej samej (subtelna różnica, prawda?) podstawie faktycznej – innymi słowy: szkoda u każdego z pozywających musi być spowodowana tożsamym co do przesłanek definiujących działaniem strony pozwanej. A poza tym powodowie z góry godzą się na ustalenie jednakowej dla wszystkich przystępujących do akcji kwoty ewentualnego odszkodowania Jest to instytucja prawna znana również u nas od kilku lat. Ale polska procedura cywilna dopuszcza pozwy zbiorowe w kilku ściśle wyliczonych w ustawie przypadkach (ochrona praw konsumenckich, szkody wyrządzone przez wadliwe produkty w obrocie powszechnym i szkody z tytułu czynów niedozwolonych). Prawo amerykańskie nie ma w zasadzie merytorycznych ograniczeń co do materii pozwu – wszczęcie akcji zależy jedynie od przyzwolenia sędziego. Amerykańscy sędziowie często się godzą na występowanie powodów pod wspólnym sztandarem, a wokandy pełne są procesów tego rodzaju. Pozywane są firmy farmaceutyczne, tytoniowe, producenci żywności, samochodów, zabawek dla dzieci, dostawcy usług telekomunikacyjnych, sieci handlowe. Firmy komunalne i zarządy miast… Praktycznie wszędzie tam, gdzie jedno konkretne zdarzenie powoduje szkodę u większej liczby osób, może pojawić się pozew zbiorowy – wygodna dla zwykłych obywateli formuła prawna, bo zdejmuje im z głów ciężar prowadzenia spraw i gwarantuje jakieś tam odszkodowanie. Wyspecjalizowane kancelarie prawnicze, wielkie firmy żyją i dobrze prosperują wyszukując odpowiednie przypadki i zarządzając pozwami. Z drugiej zaś strony jeszcze większe kancelarie ochoczo reprezentują nieszczęsnych pozywanych. Każdy prawnik swoje zarobi…

W „Wezwaniu” właśnie decyzja sędziego Atlee sprzed kilku lat, umożliwiająca złożenie pozwu zbiorowego w pewnej skomplikowanej sprawie, legła u podstaw całej międzybraterskiej intrygi. Dlatego zachęcam do uważnego przestudiowania tego aspektu fabuły – wielce pouczającego i nieco – co tu ukrywać – demistyfikującego tamtejszy „porządek”. Niemal cała zresztą proza kryminalno-sensacyjna Grishama nosi w sobie ten nieodparty łut pedagogiki prawniczej. Autor bowiem bardziej niż swymi intrygami i fabułkami (wątłymi przecież nierzadko jak strumyczki na pustyni lub źdźbła przesuszonej, przepalonej trawki)) fascynuje się osobliwościami i zagwozdkami amerykańskiego prawa. Taką ma misję… Thrillery prawnicze potrafi pisać jak nikt.

„Wezwanie” jest jednym z dawniejszych tekstów Grishama – pochodzi z 2002 roku, z epoki „środkowego Grishama”. Wtedy swe największe sukcesy wydawnicze i czytelnicze – od „Czasu zabijania” (1989), przez „Firmę”, „Raport Pelikana”, „Klienta”, „Komorę”, „Zaklinacza deszczu” po „Ławę przysięgłych” (1996) – miał za sobą. Od tamtej pory pisuje w zasadzie „lekką konfekcję”: powieści sensacyjno-kryminalne, thrillery prawnicze o eleganckiej formie, wciągającej umiarkowanie intrydze i… beznadziejnie jednostajne. Ale to nic. Rozrywka jest zawsze gwarantowana; zresztą i tak w razie zawiedzionych nadziei lub innych nieporozumień firma wydatków nie zwraca, szkód nie rekompensuje. Pozwać zbiorowo Grishama o utratę spodziewanych korzyści raczej się nie uda. Więc lekturę się zaleca, aczkolwiek powściągliwie i ostrożnie; można bez niej żyć…

Tomasz Sas
(23 09 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *