Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Złodzieje bzu
Wydawnictwo
Noir sur Blanc, Warszawa 2019
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Na dwóch krańcach universum…
Mit Kresów ciąży naszej literaturze (i pozostałej sztuce w ogólności) tak bardzo, że wywołuje istną dewiację magnetyczną – odchylenie od normy, zawłaszczające pole narracji, rzucające cień, zmieniające kierunek zaplanowanego ruchu. A jeśli nawet mit ów akurat nie ma mocy sprawczej, narzucającej formułę, język i treść opowiadania, to chociaż wtrąca swoje okluzje jak ziarnka piasku do buta – albo brzmi w tle jak monotonne basso continuo, powtarzające zapętlone zaklęcia, odwołania do pamięci, majaki senne, rojenia i roszczenia… Mit Kresów to choroba duszy. Mit Kresów to dwa skonfliktowane ze sobą kontrmity: szczęśliwej Kukanii ciągnącej się od Dźwiny po Dniestr – i oblanej krwią (naszą, plemienną krwią…) dziedziny Wołynia (i nie tylko).
Żadnego z tych mitów nie żywię – jako dziecię niezgrabnego, swojskiego czworokąta ziem polskich, rdzennie piastowskich, między Łęczycą, Kutnem, Łowiczem i podzgierską Białą. Ani duchowej, ani historycznej, ani krewniaczej, ani sentymentalnej, ani wspólnotowej więzi nie czuję. I wcale nad tym nie ubolewam. Nie jest mi to potrzebne do podtrzymywania ducha wspólnoty (na czym innym ją zasadzam…) – ani kultywowania tradycji jagiellońskiej (tę akurat uważam za bezpowrotnie wybrzmiałą i bez przyszłości). Może to jakaś skaza, może błąd? Może nie jestem patriotą? Nie sądzę – chcę tylko żyć w kraju zorientowanym na postęp, z głęboko przepracowaną i odłożoną na archiwalne półki historią, bez rewindykacyjnych sentymentów, twardo i trzeźwo stąpającym po ziemi, dobrze urządzonym i w każdej chwili potrafiącym odróżnić to, co możliwe, od tego, co se ne vrati. Mity toleruję wyłącznie serwowane w porcjach aptekarskich, w celach poznawczych i cum grano salis.
Dlatego Hubert Klimko-Dobrzaniecki ze swymi „Złodziejami bzu” idealnie dopasował się do mojego (i mam nadzieję, że nie tylko mojego) zapotrzebowania na Mit Kresów. Opowiadanie w niewielkiej skali, na niewielkim terytorium dziejące się – najpierw na gospodarce w wiosce jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia i pięć kilometrów od Lwowa. Później (po rzezi i spaleniu) okrojona (w sensie najzupełniej ścisłym okrojona: rozerżnięta nożami) rodzina Baryckich w składzie tatko i Antek pierworodny, wędruje tysiąc kilometrów za słońcem – milczącymi, zestrachanymi, niepewnymi jutra eszelonami na zachód, by osiąść w poniemieckim gospodarstwie na skraju poniemieckiego miasteczka z bawełnianą fabryką. W obejściu z wielkim krzakiem czarnego bzu – takim samym, jaki kwitł obficie tam, pod Lwowem. Mimo tej geograficznej tudzież historycznej rozpiętości Klimko jest kameralny, ograniczony opłotkami swojskiego terroir, wykreowanego z założeniem, że małe będzie i dyskretnie gdzieś schowane – bo i jego autorskie ambicje nie sięgają wielkiej powieści – megalitycznej, fundamentalnej historii, dziejowego raportu krzywd i zmian. Ambicje Klimki-Dobrzanieckiego sięgają dobrego opowiadania – na temat modny wprawdzie, ale w wariancie swoim własnym, uczciwie i solennie przepracowanym w warunkach domowych.
Klimko urodził się dawno po tych wydarzeniach, ale za to w Bielawie – mieście, które ponad dwadzieścia lat przed tym fortunnym w przyszłości dla literatury zdarzeniem nagle (no, w ciągu roku po wojnie…) stało się puste pośrodku Niczego. Jak z pustego stawało się znów pełne, mógł już sobie Klimko odtworzyć dzięki codziennemu doświadczeniu, bez uciekania się do pogłębionych antropologicznych, socjologicznych badań terenowych; brał te lekcje od dzieciństwa, w potrzebnej mu mikroskali: rodzinnej, sąsiedzkiej, plemiennej.
Formę wybrał pan Hubert trudną – Podmiot Liryczny, onże Antek Barycki, w pierwszej osobie, nader monotonnie, w pewnym sensie prostacko i usypiająco zgoła opowiada życie swoje aż do wczoraj. Syn chłopa polskiego spod Lwowa, ze smykałką do liczb i akademickim zaocznym dyplomem księgowego, bez horyzontów i skłonności humanistycznych, nie potrafiłby inaczej. Ma to we krwi – ten styl specyficzny, całkiem nieepicki, skupiony na sobie i najbliższym otoczeniu, trochę wycofany – ale naturalistyczny, bez pruderii, lecz z niedoborem słów opisujących siebie i świat. No i zaskakująco metaforyczny; choćby to „mięsko” jako nazwa i definicja swojego własnego organu płciowego, już to zwisającego swobodnie między nogami, już to stwardniałego, gotowego do akcji… Kontaminacja zaiste osobliwa – czegoś tak oczywiście nieoczywistego się nie spodziewałem. Sądzę, że Klimko-Dobrzaniecki takich monologów (z udziałem samogonu lub monopolowej) musiał w życiu wysłuchać wiele, zanim poważył się zapisać tę osobliwą melodię i utrwalić słowa niezwyczajne.
Ale dobrze się stało – bo „Złodzieje bzu”, choć epickiego zacięcia nie mają za grosz, to w istocie powieść historyczna, relacja nieledwie źródłowa, aczkolwiek przewrotna. Więcej w niej Hrabala niż patosu. Wydało mi się nawet podczas lektury, że dostrzegam niejakie podobieństwo (odległe, ale co do formy – jakby większe) do niezrównanego Janoscha i jego „Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny”. „Cholonek…” może jest bardziej drapieżny, bardziej turpistyczny, ale z ducha oba teksty są „breugnonowskie” (chociaż nie tak optymistyczne) – zdejmujące klątwę dziejowego absurdu, egzorcyzmujące grozę historii, miażdżącej indywidualne losy.
Podmiot liryczny „Złodziei bzu” – Antek Barycki – historii zmiażdżyć się nie dał. Cierpliwie po chłopsku, stoicko i bez awantur wycisnął z niekomfortowych dziejów tyle, ile się mogło udać. Po więcej nie sięgał – znał swoją miarę, swoje ograniczenia. Bez złudzeń… Ceny wielkiej za to nie zapłacił. Ot, rozdwojenie jaźni o lekkim przebiegu, z nieczęstymi nawrotami. Historia rozpięła go między dwoma krańcami świata: tamtym bywszym, zabobonnie utrwalonym w pamięci, w obyczaju, przesądzie, mowie i myśli – oraz tutejszym, twardym, sceptycznym, brutalnym, ponad pojęcie pomieszanym, otwartym na przeciągi. Zatem ofiara universum? Ależ skąd! Mądrość ludowa, nakazująca niestawianie oporu, gdy to niemożliwe i niepotrzebne, uchroniła go przed napiętnowaniem i wybatożeniem (figuralnym, nie dosłownym…). Antek przetrwał i spokojnie zakotwiczył, gdzie chciał, otoczony szacunkiem i poważaniem jako człowiek sukcesu. I koniec końców o to mniej więcej chodzi, nieprawdaż?
Klimko-Dobrzaniecki zgromadził wiele szczegółów z żywota swego bohatera i racjonalnie nimi gospodarzył. W rezultacie portret wyszedł solenny, ale bez martyrologii, za to z humorem, zapewne dla Antka bezwiednym, lecz pan Hubert miał z tego – założę się… – wiele zabawy. Wyposażył on ci bowiem swego bohatera w osobliwie wykoncypowaną przypadłość charakterologiczną: oto chłopski prostaczek, bez żadnego intelektualnego zaplecza, odkrywa niechcący i nieświadomie fundamentalne prawo przyrody – zasadę niewyróżniania się, zasadę swojskości, zasadę gorliwego wypełniania standardów, dopasowywania się – słowem: mimetyzm. To ci dopiero! Zabużański chłop, doświadczony (a nawet przestraszony) przez historię, wyciąga naukę: bierz co dają, ale sam łapy ochoczo nie wyciągaj. Tyle o ile – to tak, ale nie na chama, nie na wyprzódki. Przetrwasz – a kiedy wąsy zgolić będzie wypadało – zgolisz… Jesteś przecież bez właściwości. Jesteś, kim opłaca się być.
W sumie więc „Złodzieje bzu” to pochwała życia. A zarazem i lektura nadająca innego wymiaru naszym wymaganiom wobec dobrze opowiedzianej historii. Hubert Klimko-Dobrzaniecki spore uczynił postępy od czasu opublikowania powieści „Bornholm, Bornholm”, ale sukcesy go nie usztywniły… Poczucie humoru go nie opuszcza, a on przy okazji nie zatracił poczucia litości wobec czytelników, nadal konsekwentnie nie każąc im brnąć byle gdzie w poszukiwaniu sensu; wszystko jest wyłożone na widocznym miejscu – tylko brać i czytać.
Tomasz Sas
(20 09 2019)
Brak komentarzy