Kod Kathariny

21 stycznia 2019

Jørn Lier Horst

Kod Kathariny
Przełożyła (z norweskiego) Milena Skoczko
Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2019

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Autostrada zagadek…

Z kryminologicznego punktu widzenia, do tego w porównaniu z resztą Europy, taka Norwegia to kraina jałowa… I nudna. Owszem, przydarzył się im Breivik, lecz to zbrodnia innego gatunku – osobliwa i niepospolita, z pewnym takim ładunkiem polityki… Ale przestęptwa motywowane seksem, pieniędzmi, krwawą zemstą, potrzebą przemocy nie wypełniają po brzegi tamtejszych kronik kryminalnych. Przeciwnie: ich treść to wykroczenia drogowe (na ogół po pijaku; tamtejsi obywatele tankują niezgorzej, ale łby, jak na potomków wikingów, mają słabe…), awantury domowe i knajpiane, przemoc w rodzinie, ekscesy narkotykowe, chuligańskie rozróby i drobne kradzieże… Owszem, litewscy murarze i polscy hydraulicy robią co mogą, by ten bilans uaktywnić i uatrakcyjnić. Ale co oni tam mogą – więcej wypić, mocniej bić, sprytniej kraść? A nawet niechby – zabić pod wpływem? Pewnie mogą – tyle że fabularnie to całkiem bez wartości. Zbrodnia „do książki” musi mieć w sobie jakąś wyrafinowaną zagadkę (czasem problem społeczny…), motyw niepospolity, pokrajcowany modus operandi czy sprawcę na krawędzi normy lub poza nią – jakiegoś socjopatę, schizola, maniaka, perfekcyjnego czyściciela, samozwańczego wysłannika piekieł…
Gdzie? W Norwegii? To przecież najnudniejszy kraj świata… Jeden tamtejszy pisarz, zdolny, lecz chyba dotknięty logoreą (nad którą jeszcze jakoś panuje), tom cały (i obszerny) prozy złożył z epickiego kupowania paru flaszek piwa na sylwestrową imprezę nastolatków. Bo nie miał z czego… To oczywiście świadectwo talentu, ale zarazem dowód ubóstwa lokalnej rzeczywistości, która nie dostarcza żadnych podniet dla fabularnej intrygi – osobliwie w gatunku rozrywkowym, kryminalnym bądź co bądź. Tak, Norwegia to nudny kraj. Przeto wymagającym naukowego przebadania paradoksem jest fenomen egzystencji i twórczości całkiem niezłej (w proporcji na głowę tzw. ludności…) gromadki pisarzy kryminalnych. W globalnie dominującym nurcie skandynawskiej literatury noir Norwegowie są grupą rosnącą oraz intelektualnie progresywną. Taki Jø Nesbo, taka Karin Fossum, taki Kjell Ola Dahl, taka Unni Lindell… Ich mistrzostwo nie polega tylko na wykoncypowaniu wiarygodnej intrygi fabularnej, nie tylko na kreowaniu psychologicznie prawdopodobnych bohaterów. Ich mistrzostwo to także osnucie akcji i ludzi taką misterną pajęczyną didaskaliów, że wszystko wygląda jak prawdziwe, rzeczywiste, w norweskim pejzażu zakotwiczone. To trzeba umieć.
Jørn Lier Horst należy bezsprzecznie do tych, co umieją. Umieją radzić sobie z wymyślonym przypadkiem, wmontowanym w rzeczywisty pejzaż, w prawdziwych (lub prawdopodobnych) dekoracjach i okolicznościach przyrody. Raportów meteorologicznych nawet nie ma co sprawdzać. Jeśli Jørn Lier Horst pisze, że padało, to zapewne tak było… Ważna jest cała reszta, czyli pomysł fabularny… W przypadku „Kodu Kathariny” nie ulega wątpliwości, że wykreowana w trzewiach intelektu autora intryga wygląda, jakby rzeczywiście wydarzyła się w Norwegii.
Dobiegający powoli limitu wieku emerytalnego komisarz Wisting raz w roku koło 10 października wyciąga z szafy kartony (nieformalnie zabrane z policyjnego archiwum) z aktami zaginięcia niejakiej Kathariny Haugen przed dwudziestoma czterema laty. Nierozwiązana sprawa, żadnego śladu, punktu zaczepienia – nic. Tylko same zagadki. Wśród nich pozostawiona w sypialni regulaminowo spakowana walizka i kartka na stole w kuchni – dwie pionowe kreski i kilka symboli literowo-cyfrowych. Nad rozwiązaniem tajemnicy tego zapisu głowiły się najtęższe policyjne umysły w kraju i eksperci kryptografii z zagranicy. Bez rezultatu… Ale w końcu zagadka okazała się prosta jak konstrukcja cepa. Na razie jednak komisarz William Wisting raz w roku, w dniu zaginięcia Kathariny, odwiedza jej męża Martina Haugena; wydaje mu się nawet, że nieco zaprzyjaźnił się nim. W każdym razie razem wyprawiają się na ryby, częstują alkoholami z wyższej półki…
Tymczasem na komendzie w Larviku melduje się niejaki Adrian Stiller – policjant z centrali w Oslo, zajmujący się starymi, nierozwiązanymi sprawami; ale interesuje go inny przypadek sprzed lat – porwanie Nadii Krogh. Stiller wciąga do współpracy Line – córkę Wistinga, dziennikarkę regionalnej gazety na dobiegającym końca urlopie wychowawczym. Logika zdarzeń w tego typu intrygach kryminalnych nakazuje, by sprawy połączyły się jedną – i na to autor nie ma wpływu. To po prostu kwestia ekonomii opowiadania. No i dylemat brzytwy Ockhama (nie mnożyć bytów ponad potrzebę). Autor nie ma wyboru – może tylko ulec swoim preferencjom, załatwiając połączenie od razu, przy pierwszej okazji, albo może pociągnąć stan niepewności dłużej, wprowadzając przy sposobności parę ozdobników fabularnych… No więc te dwie kwestie (zaginięcie i porwanie) też się połączą… Ale nic więcej z przebiegu akcji nie zdradzimy. Wszak obiecaliśmy nie spoilerować.
Lecz śledząc przebieg i usiłując rozgryźć strukturę kryminalnej gry, warto przy okazji poświęcić nieco uwagi temu aspektowi fabularnej opowieści, który można byłoby nazwać w przybliżeniu „życiem codziennym na prowincji norweskiej w pierwszych dekadach XXI wieku”. Owszem, wielu rodaków ma okazję przeprowadzić terenowe badania uczestniczące w tym przedmiocie, ale zapewne grupa ta nie pokrywa się w całości z populacją czytelników Jørna Lier Horsta – ba, jeśli w ogóle jest tożsama, to w stopniu statystycznie nieznacznym. Więc jeśli ktoś w Norwegii nie był, ani się nie wybiera, to po lekturze „Kodu Kathariny” jakie takie pojęcie zyska. Jeśli wyjdzie mu, że to dziwny kraj – nie będzie to rezultat ani pisarskiej niedoskonałości Jørna Lier Horsta, ani jego celowy zamiar, by krainie nadać walor niesamowitości: pejzażu, didaskaliów i profilów zaludniających ją bohaterów fabularnych… Norwegia w rzeczywistości jest bowiem dziwna. Jej dwie skandynawskie sąsiadki – Dania i Szwecja – dokładnie o tyle odbiegają od normy europejskiej, ile Norwegia dalej odbiega od norm duńsko-szwedzkich. Odmienność Norwegii jednych onieśmiela, innych prowokuje. Ale w końcu można się z nią pogodzić i da się z nią żyć…
Jørn Lier Horst jest autorem rozrywkowym – nie żadnym filozofem ani politycznym doktrynerem. Więc nie musi pisać eseju, czym jest Norwegia – wystarczy, że uczciwie wyposaży swe miejsce do życia, czyli terytorium społeczne wykreowane na potrzeby literatury, w to wszystko, co widzi wokół siebie na co dzień – niczego nie dodając, niczego nie ujmując.
Gdyby jednak kiedyś los rzucił mnie na bezludną wyspę, dodatkowo karząc jednoosobowym towarzystwem, to słowo daję – wolałbym, żeby to był Norweg niż jakowyś śródziemnomorski łazęga, lekkoduch, leń, sybaryta, śpiewak i wyznawca mañany.
Tomasz Sas
(21 01 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *