Paulina Świst
Karuzela
Wydawnictwo Akurat (Muza SA), Warszawa 2018
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Dlaczego nie zostałem – głupek jeden – gwiazdą palestry?
„Fabryka Świst” znów nastukała wyrób książkopodobny. „Karuzela” – ozdobiona starym sloganem firmowym: „Ostry seks. Ostry język. Ostra jazda.” ma być jakoby początkiem nowej serii. Zaczyna się w sferach palestranckich, ale czort znajet, dokąd nas „Świst” doprowadzi dalej… Zresztą w sferach palestranckich też jest ciekawie. Znaczy – zdaniem „fabryki Świst”, ale to zdanie interesujące. Zresztą na razie innego nie mamy, by porównać… Zdaniem „Fabryki Świst” życie codzienne adwokatury krajowej składa się z ostrego rżnięcia na przemian z machinalnym bzykaniem, imprezowania z koksem i „łychą” (dla pań mojito…), kręcenia lodów, kombinowania przewałów (wykorzystywanie luk w prawie stanowionym to przecież podstawowa umiejętność nabywana podczas aplikacji…), mataczenia na potęgę… Od czasu do czasu hedonistyczną orgietkę państwa mecenasostwa płci obojga przerywają trywialne konieczności sprostania wymaganiom dnia powszedniego: trzeba pokonferować z klientami, czyli albo nieudacznymi durniami, albo cwaniakami z gangów, trzeba poużerać się z głupiutkimi prokuratorami (gdyby byli mądrzy, staliby po naszej stronie…); czasem nawet trzeba przyodziać paradny strój i stawić się przed obliczem sądu wysokiego (nuda; bez kreski nie razbieriosz). Swoją drogą, gdybym wiedział, że tak w tej adwokaturze jest, jak to widzi „fabryka Świst”, nie bawiłbym się w dziennikarstwo, tylko dużym nakładem sił i środków zmógłbym te dwie aplikacje (w moich czasach takie były zasady…). Miałbym teraz (relatywnie) co wspominać, choć czasy komuny były bardziej przaśne i nie aż tak kolorowe… No, ale mniejsza z tym.
Para bohaterów – podmiotów lirycznych „Karuzeli”, na przemian, w krótkich interwałach prowadzących dynamiczną narrację (formalnie to plus technologiczny dla „fabryki Świst”…) – czyli ona i on: adwokacka młodzież, przebojowa, bystra, ambiwalentnie (by nie użyć silniej nacechowanych emocjonalnie epitetów…) odnosząca się do prawa. Mówią prościej: mająca je za nic. Piotr i Olka rozkręcają typową karuzelę VAT-owską – do spółki zresztą ze swymi klientami ze sfery lewych, mafijnych interesów (eksport-import na słupa – w tym przypadku kawy – oczywiście w realu nieistniejącej; ważne tylko, by faktury krążyły niezakłócenie i w odpowiednim czasie przynosiły realny zwrot podatku na firmowe konto. To wałek znany i opatentowany u nas od początku istnienia podatku od towarów i usług (po angielsku – od wartości dodanej, czyli value-added tax), czyli 1993 roku. Jeden z mechanizmów systemu, czyli wewnątrzwspólnotowe nabycie towarów, idealnie nadaje się do poprowadzenia przewału, znanego w literaturze przedmiotu jako karuzela VAT-owska. Krążące z namaszczeniem, śmiertelną biznesową powagą i w odpowiednim porządku faktury firmowane przez stado PT słupów płci obojga, we właściwym momencie stają się podstawą do wystąpienia do właściwego urzędu skarbowego z prośbą o zwrot. Prawdziwych pieniędzy z naszych podatków w zamian za kunsztowne operacje na bytach nieistniejących. Taki sobie pospolity przewał, możliwy do ogarnięcia przez średnio rozgarniętych gangusów, ale poza – jak się wydaje – zasięgiem intelektualnym służb finansowych i kryminalnych państwa teoretycznego…
Mecenasi Piotr i Olka pracują jak mróweczki w ramach większej struktury, nadzorowanej przez ich klientów; czują się bezpiecznie – w końcu są prawnikami i wiedzą, jak się ustrzec, zejść z pola widzenia właściwych agencji i prokuratury. Forsa płynie zaś tak żwawo, a konta puchną, że państwo mecenasi w wirze zabawy na drugi plan odstawiają bieżące sprawy swych kancelarii, pozwalając rozwinąć skrzydła aplikantom i prokurentom. Kreska koki i przygodny seks stają się ważniejsze niż wygniatanie dupy nad aktami i na niewygodnych stołkach w salkach widzeń aresztów śledczych. Oboje tkwią w fatalnych związkach, toksycznych ponad miarę. Ona – z mężem hazardzistą, on – z kobietą infantylną, depresyjną i w zasadzie mocno niezrównoważoną. Oboje są kolegami z tej samej grupy ćwiczeniowej na studiach, grupy leserów, wałkoni, imprezowiczów erotycznych i kombinatorów (no nie wiem – za moich czasów dochodziły wiarygodne informacje, że na wydziale prawa wrocławskiego UBB życie też kwitło w najlepsze, osobliwie towarzyskie, męsko-damskie, ale żeby do tego stopnia?). W każdym razie od zbliżenia w biznesie i koleżeństwa palestranckiego gra szybko dochodzi do poziomu seksualnej penetracji z ostrymi wejściami. Ostrymi w mniemaniu „fabryki Świst”, bo w rzeczywistości to pensjonarskie wprawki po niefortunnej przygodzie z lekturą (czytanie bez zrozumienia!) wieloksiągu o Greyu…
Gdy zachodzi potrzeba stawienia czoła intrydze kryminalnej, zakłócającej bieg karuzeli, państwo mecenasostwo są już mocno sprzęgnięci erotycznie, w fazie obsesyjnego zadawania sobie nawzajem ostrego bólu fizycznego i psychicznego, co zresztą czyni ich związek nierozerwalnym. Ale oczywiście nie będziemy uprzedzać, co to za nieprzyjemności. Spojlerowanie wszak niedozwolonym jest. Dość wspomnieć tylko, że pani mecenas Ola dorobiła się w związku z tym wszystkim „sanek” na trzy miesiące pod zarzutem uczestnictwa w zorganizowanej grupie przestępczej. Intryga zresztą w sumie dość zgrabna jest, wielopiętrowa i niepozbawiona sensu ani też prawdopodobieństwa. Hamulcem od karuzeli okazały się, jak to zwykle bywa, osobiste ambicje, przemożna potrzeba irracjonalnej zemsty i erupcja uczuć zranionej kobiety…
Ale dość o intrydze – wystarczy napomknąć, że to w sumie najmocniejsza strona „Karuzeli” jest. Wygląda na to, że „fabryka Świst” to starzy wyjadacze o sporych umiejętnościach kreatywnych. W każdym razie kryminalne pomysły fabularne mają. Oczywiście szczegółów nie skomentujemy, ale zaprawdę jest w tej fabule nieco brawury, zaskakującego, nowatorskiego modus operandi i duża dawka wściekłej fanfaronady. Miło się czyta, naprawdę. Niestety, akcenty erotyczne, rozproszone w tej prozie jak pobite szkło na betonie trotuarów po piątkowej nocy na głównej ulicy miasta, są w trakcie lektury nie do pominięcia. Brnięcie przez te wszystkie opisy „ostrego rżnięcia”, robienia loda, gwałtownych wejść do akcji… „Rozpiął rozporek i podniósł mnie po ścianie do góry, a potem opuścił na siebie jednym ruchem. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak głośno jęknęłam. Nogi mi drżały…” Mocny kawałek, nieprawdaż? A to tylko niewielka i dość zdawkowa, przypadkowa próbka potęgi erotycznej prozy „fabryki Świst”. Reszta to też marne powidoki Greya, jako się rzekło… Ale ten towar ciągle łatwo się sprzedaje, osobliwym wzięciem ciesząc się wśród licznego grona onanistów płci obojga…
Nie ulega wątpliwości, że „Karuzela” jest obmyślona wyłącznie jako towar rynkowy, do szybkiej i zyskownej sprzedaży. Nic w tym złego… Tak działa niewidzialna ręka rynku, a świadoma, cyniczna promocja tandety estetycznej i wszelkiej innej jest nieodłącznym składnikiem ekonomicznego liberalizmu. Byleby tandeta płaciła podatki… A spustoszenie lasów i umysłów? Koszty postępu – a jakże…Na pustoszenie lasów mam swój postulat – niech każdy dobrowolny czytelnik „Karuzeli” wiosną posadzi jedno albo nawet kilka drzewek w odpłacie za te zerżnięte na papier. W kwestii pustoszenia umysłów już nie mam równie spektakularnego pomysłu zaradczego. Pokładam tylko nadzieję w pewnej takiej zdolności ludzkiego mózgu do autoregeneracji pod wpływem wytrwałej i długiej rehabilitacji…
A takowa może być konieczna – wobec zapowiadanej kontynuacji. Wprawdzie Piotr i Olka mogą się już nie przydać, bowiem w ostatnich scenach „Karuzeli’ odchodzą gdzieś daleko, może Patagonia; w każdym razie do krainy, gdzie perfekcyjna znajomość polskiego prawa będzie im potrzebna jak kurwie majtki… Ale „fabryka Świst” ma na podorędziu parę kolejnych postaci, które da się wypromować na bohaterów pierwszego planu: na przykład koleżanki – palestrantki Kingę i Lilkę oraz przystojnego jak sam czort cebeesiaka Michała. Nasz ulubiony ciąg dalszy ma solidne podstawy i zadatki…
Tomasz Sas
(14 01 2019)
Brak komentarzy