Viva

18 września 2018

Patrick Deville

Viva
Przełożył Jan Maria Kłoczowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Czarna dziura pod wulkanami

Gdy spojrzeć na sylwetkową mapkę Meksyku, jednobarwną jak plama w testach Rorschacha, widać tromboidalną (trąboidalną?) strukturę, wspierającą odwłok na ramieniu czy też statywie Baja California i bezwstydnie, rozwiąźle wypinającą sterczący fiut Jukatanu, rżnący na wskroś nieskalany błękit Karaibskiego Morza. Figura jakby anus mundi czy czegoś w tym rodzaju. Meksyk to wszystkożerny jamochłon – cokolwiek się tam pośle, wszystko znika: ludzie, idee, pieniądze, dobre wychowanie, pomysły, pieśni, materiały wybuchowe… Jakby to była jakaś rosiczka – owadożerna roślinka o wyjątkowo atrakcyjnej szacie i wabiącym zapachu… Meksyk – synonim wiecznotrwałej rozpierduchy, poczętej w grzechu założycielskim Hernána Cortésa – bezlitosnego mordercy, krwawego rabusia, brutalnego zdobywcy, pomysłowego stratega i ofiarnego rozkrzewiciela jedynej prawdziwej wiary katolickiej. Ponieważ wszystkie jego plany się powiodły, nie było poważnego powodu, by z grzechem Cortésa walczyć. Przecież się sprawdził… Rozpierducha nadal trwa (kartele narkotykowe…) i trwać będzie, zaś symbolem jej pozostanie aforyzm, streszczający w sensie ścisłym całą tamtejszą filozofię egzystencji: plata o plomo… Srebro lub ołów (więcej tłumaczyć chyba nie trzeba…) – wymowne to i celne. Wszystko zatem, co do Meksyku trafia, już we własnej, nienaruszonej postaci nie wraca (jeśli w ogóle wybiera się wracać). Zmielone jest dosłownie lub metaforycznie. Klątwa Montezumy…
Mamy przecież w tej kwestii całkiem niedawne polskie doświadczenie: Sławomir Mrożek w ostatniej chwili ewakuował się z Meksyku, unikając wiekuistego unicestwienia… A szukał tam, cóż za paradoks, schronienia przed gwałtem tego świata. Tak, tak – wybierając się do Meksyku, lepiej mieć opłacony bilet powrotny i nie przegapić terminu, a kwitu pilnować jak oka w głowie. Są w zasadzie tylko dwa sposoby obrony. Pierwszy to mieć kotwicę silniejszą niż Meksyk. Mrożek miał Polskę – niezależnie od tego, co o niej mówił lub pisał… Drugi – to nie mieć w ogóle żadnej kotwicy, anie nie odczuwać potrzeby posiadania takowej; wtedy nawet Meksyk nie zatrzyma…
Patrick Deville – francuski pisarz, podróżnik, tropiciel biograficznych śladów – trafił do Meksyku tropem jednej z ważniejszych postaci pierwszej połowy XX stulecia: niejakiego Lejba Dawidowicza Bronsztejna – syna ukraińskiego żydowskiego rolnika-dzierżawcy (tak, tak – byli i tacy…) spod Odessy: myśliciela, dyplomaty, dowódcy wielkiej armii, publicysty i wiecznego rewolucjonisty. Tego ostatniego w sensie ścisłym jako twórcy i propagatora teorii trwałej globalnej rewolucji (dysydenckiej, wręcz schizmatycznej wobec koncepcji leninowsko-stalinowskich) i w sensie luźniejszym, metaforycznym – jako sympatycznego aktywisty, żyjącego wedle rewolucyjnych zasad moralnych (wbrew powszechnemu przekonaniu są takie!). Lew Trocki (jest powszechnie znany w świecie pod takim nazwiskiem, jednym z licznych pseudonimów konspiracyjnych, który jakoś przywarł do niego na stałe) istotnie spędził kilka lat w Meksyku (ale nie całkiem dobrowolnie…) i tam jego życie dobiegło kresu. Nie wiem, czy Deville trafił do Meksyku, świadomie szukając jego śladów, czy też natknął się na nie przypadkiem i temat odłożył na później, To nieistotne – ważne, że ten historyczno-biograficzny esej w ogóle powstał. Równie ważne jest, że Deville skomplikował nieco narrację, wplatając wątek angielskigo pisarza Malcolma Lowry’ego, który w tym samym czasie co Trocki mieszkał w Meksyku, zapijając się powoli na śmierć solidnymi dawkami mezkalu z porażającą regularnością wprowadzanego do organizmu w barach Cuernavaki i Oaxaki – na koszt bogatego taty burżuja. Trocki i Lowry zapewne nigdy się nie spotkali, a jeśli tak, to bardzo przelotnie, bez świadomości i bez pamięci… Wieczny rewolucjonista Trocki był odizolowany od mistycznej aury Meksyku, żył w kokonie swych idei i politycznych machinacji na wielka skalę. Lowry był otwarty na wiatr meksykańskiej tajemnicy, chłonął wszystko w pijanym widzie… Potem wyjechał na północ, do kanadyjskiego Vancouver i po latach twórczej męki posłał wydawcy swe jedyne godne uwagi dzieło, arcypowieść XX wieku „Pod wulkanem”. Tę wielkość dał mu Meksyk, ale życie wprędce zabrał… Ślepy na kolory, mistykę, odporny na wiatr świata Trocki robił swoją rewolucję, by w końcu, gdy w obliczu kolejnej globalnej wojny straciły sens i chwilowo przestały być groźne teorie lutta continua, zginąć z rozbitą czekanem czaszką – z ręki agenta pamiętliwego psychopaty Stalina, niejakiego Ramóna Mercadera. Mistrza ręcznej roboty; nie mieli wtedy jeszcze w arsenale NKWD ani polonu, ani „nowiczoka”…
Rewolucja – jak zwykle – okazała się niepotrzebnie okrutna, złośliwa i tchórzliwa. Swych wodzów, który wierzyli we własne hasła, bezlitośnie i podstępnie mordowała, odbierała instynkt samozachowawczy, łamała kręgosłupy, poniżała. Ale nie kastrowała – tak dalece sięgnąć nie potrafiła. Mieszkający w niebieskim domku w ogrodzie w Coyoacán – dzielnicy Ciudad Mexico – Lew Trocki korzystał z gościny nie tylko ówczesnego prezydenta republiki Lázaro Cárdenasa, ale i malarki Fridy Kahlo (jej był dom), wtedy akurat żony wielkiego malarza, autora tysięcy metrów kwadratowych sławnych, ekscytujący fresków i… komunisty Diega Rivery. Diego nie był wzorem cnót małżeńskich, rewolucyjnych ani żadnych innych, więc plotka o „odwetowym” romansie Fridy z rosyjskim przybyszem mogła nie być całkiem bezpodstawna. Przeciwnie… Deville utrzymuje, czerpiąc przekonanie z korespondencji i rozlicznych świadectw z drugiej ręki, że romans na pewno miał miejsce. Możliwe, wielce nawet prawdopodobne… Byłabyż zatem Frida ostatnią kobietą w życiu wiecznego rewolucjonisty? (Nie licząc stale obecnej żony Natalii Siedowej…) To pięknie – to by znaczyło, że świat jednak jest normalny.
Ale w krainie wulkanów, pod okiem starego El Popo (czyli Popocatépetl – bagatela: 5426 metrów nad poziom morza…) okazywanie radości z faktu, że świat jednak jest normalny, to ryzykowne, zgoła podejrzane podejście. Lepiej, bezpieczniej chyba żyć w bojaźni, racząc się magią i wódką – tylko odpędzając demony, miast uczciwie się z nimi zmierzyć. Trocki usiłował żyć normalnie, choć przeczuwał, że został skazany na śmierć w chwili, gdy ze Związku Radzieckiego (gdzie przecież był figurą w pierwszej piątce przywódców państwa i rewolucji…) wymknął się do Turcji, potem Francji, Norwegii i wreszcie Meksyku. Dzieło jego życia – tzw. Czwarta Międzynarodówka – dotknięte było osobliwym schorzeniem; ledwie którakolwiek z jej komórek osiągnęła magiczną liczbę sześciu członków, zaczynała się dzielić i kłócić, niezdolna do jakiejkolwiek akcji. Zabrał się zatem za pisanie krytycznej biografii Koby Dżugaszwilego -swego niegdyś przyjaciela i współtowarzysza walki, potem zawziętego, śmiertelnego wroga. Ciekawe, czy naprawdę, w głębi serca żałował, że gdy w 1923 roku mógł to bezpiecznie i bez trudu zrobić, nie rozgniótł go jak pluskwę… Hiszpania już padła. Czekan zabójcy dosięgnął jego mózgu akurat w trakcie pisania… Ulubionej aktywności, której bez zniechęcenia oddawał się całe życie…
Malcolm Lowry zaś, współtowarzysz wulkanicznej niepewności Trockiego (ale tylko w wyobraźni twórczej nieposkromionego erudyty Deville’a…), musiał zmienić klimat na nieomal podbiegunowy, by swoje udręki utrwalić na papierze. Musiał wyjść z fazy trwałej glątwy (że pozwolimy sobie użyć witkacowskiej terminologii), zdusić demona Katzahuatla z dala od miejsca jego narodzin. Wiem – powiecie, że w śnieżno-deszczowych ostępach koło Vancouver można pić równie dobrze, gruntownie i dokumentnie, jak w tropikalnej bez mała Cuernavace czy Oaxace, a tamtejsze kace równie barokowe, wzniosłe i upadlające mogą być jak fantasmagorie po mezkalu w meksykańskiej czarnej dziurze. Wiem… Ale Lowry chyba bardzo chciał się ratować, by napisać swe opus magnum. Zdążył, lecz na dłużej determinacji mu nie starczyło…
Fantastyczny, wciągający w lekturę jest esej Deville’a. I ostrzegam – bez ogólnego przygotowania historycznego tudzież literackiego ta lektura będzie trudnym wyzwaniem. Znajomość Malcolma Lowry’ego zaś przyda się szczególnie – w każdym sensie, nie tylko po to, by pojąć Deville’a… Ale włożony w czytanie trud się opłaci. „Viva” to lekcja życia. Eseistyka stosowana i pouczająca…
Tomasz Sas
(18 09 2018)
P.S. Pisze mi czytelnik tego bloga, bym przyłączył się do obrony słówka „tudzież” – podobno niemiłosiernie wykastrowanego podczas przygotowań do narodowego czytania „Przedwiośnia”. No to się przyłączam. Ale w zasadzie nie muszę. Uważam bowiem, że najlepszym sposobem obrony takich starych pięknych słów z wokabularza polszczyzny nie jest wyrażanie oburzenia, gdy jakiś popapraniec, frędzel, samozwańczy językoznawca robi na nie zamach. Najlepszym sposobem obrony jest stałe ich używanie w mowie i piśmie, co też czynię od zawsze. Żadni dobosze i dudziarze mnie od tego nie odstręczą… (TS)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *