Sztuka ognia

3 czerwca 2018

Daniel Hume

Sztuka ognia
Przełożył Jacek Żuławnik
Wydawnictwo Edipresse Polska, Warszawa 2018

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/7

Niezbędnik – samouczek prawdziwego piromana

W pustym buszu masz puste ręce, puste kieszenie (oprócz kawałka sznurka i wiernego scyzoryka „szwajcara”) i nagle wymyśliłeś sobie, że akurat tu i teraz twoją egzystencję ubarwić czy zgoła uratować może fantazyjny pióropusz płomiennych fajerwerków, którymi zadziwisz świat lub ugotujesz wody na herbatę… Ale jak to zrobić – bez zapałek, wiernego zippo lub choćby jednorazowej zapalniczki? Daniel Hume potrafi w takich warunkach rozniecić ogień w piętnaście sekund i chętnie wam pokaże – jak. Za pieniądze. Ten syn farmerskiej rodziny angielskiej z hrabstwa Suffolk jest bowiem instruktorem w… szkole bushcraftu (buszowego rzemiosła…), czyli naucza techniki przetrwania w terenie dzikim i tropienia zwierzyny z gatunkiem homo włącznie. Jego osobistym hobby i zarazem przedmiotem naukowej, zgoła antropologicznej penetracji jest ogień. Ne tylko jego znaczenie kulturowe, ekonomiczne czy mistyczne, ale przede wszystkim kwestie praktyczne. Czyli jak i czym niecą płomienie różne ludy zamieszkujące naszą planetę. Hume wędruje od wiosek Inuitów pod Biegunem Północnym po pustynię Kalahari, od jakuckich koczowisk po wysepki archipelagów wokół Nowej Gwinei i Filipin, po australijską pustynię, gromadząc wiedzę miejscowych o ogniu – jego mitologii, znaczeniu w życiu społecznym i sposobach rozpalania.
Wygląda na to, że Hume wie wszystko o ogniu i sposobach jego rozniecania. Ale to nie cała prawda – nasz piromaniak nie kryje płomiennej satysfakcji, wręcz miłości do ognia. Jest podpalaczem totalnym, ale na pewno nieszkodliwym. Jego hobby nie jest jednostką chorobową, wymagającą izolacji, hospitalizacji i terapii. Przeciwnie: Hume jest ekspertem, naukowcem – człowiekiem zrównoważonym i nie zdradzającym objawów dewiacji ani niezdrowej fascynacji. On po prostu naukowo bada fenomen rozpalania ognia.
Zdobycie i rozpowszechnienie tej umiejętności wśród osobników gatunku homo – jak się wydaje – przesądziło o ewolucyjnym sukcesie gromad koczujących małp, uprawiających zbieractwo i łowiectwo. Ogień dawał ciepło, mile widziane wśród osobników, które straciły izolującą okrywę z futra. Ogień umożliwił zmianę diety; gotowanie i pieczenie znacznie wzbogaciło menu i nadało ekonomiczny sens robieniu zapasów. Ogień wreszcie był obrońcą i narzędziem gospodarczym (wypalanie pól przed uprawą, topienie metali, wypalanie glinianych naczyń…). Cała nasza cywilizacja jest z ognia i dzięki ogniowi. Nic więc dziwnego, że ogień był bogiem; zresztą zaratustrianie czczą ogień – najdoskonalszy dar boga Ahury Mazdy – po dziś dzień, a w ich świątyniach wieczne płomienie nieprzerwane tlą się setki lat.
Umiejętność rozniecania ognia w ekstremalnych warunkach bywa zatem gwarancją przeżycia, a na pewno przeżycia w komforcie. Czym byłby wieczór na biwaku w górach, na pustyni, w buszu czy dżungli lub na grenlandzkim lądolodzie bez kubka aromatycznej, parzącej wargi herbaty? Ogień daje siłę i równowagę ducha, odpędza strachy i złe myśli, przywołuje dobre wspomnienia i rozbudza nadzieję… Te psychologiczne właściwości ognia mają też znaczenie socjalizacyjne, wspólnotowe. W dziesiątkach kultur i subkultur rytualne znaczenie ogniska – w sensie zdarzenia, a nie płonącego stosu drewna ułożonego w kręgu – ma ogromne znaczenie dla ducha wspólnoty. Dość wspomnieć wagę przyjacielskiego kręgu wokół ognia w subkulturze skautowsko-harcerskiej. Wystarczy rzucić hasło: watra na Podhalu… Albo coś z mitologii Dzikiego Zachodu: wokół ogniska w krąg rozłożeni na derkach, wsparci o zdjęte z koni siodła twardziele, a przy ogniu grzejący się dzbanek z kawą (choć w USA płyn występujący pod tą nazwą w ogóle nie przypomina kawy w europejsko-orientalnym rozumieniu…). Tak – ognisko było ważnym elementem etosu. W mojej drużynie harcerskiej funkcja „ogniomistrza” była zaszczytnym wyróżnieniem, świadectwem wtajemniczenia i przynależności do elity. Taki spec wyznaczał bezpieczne miejsce, kierował gromadzeniem paliwa, osobiście układał stos, rozniecał podpałkę, dokładał do ognia, nadzorował proces spalania i odpowiadał za dokładne zgaszenie resztek. No i on jeden miał prawo bezkarnego noszenia pudełka zapałek w kieszeni.
A gdyby zapałek zabrakło? No to byłby problem… C o innego bowiem rozpalić ogień trzema zapałkami, co innego – w ogóle bez. Do tego trzeba czytać Hume’a – chyba, że ktoś ma mocne okulary i akurat świeci słońce… Ale ogólnie dwa są sposoby wzniecenia ognia, wykorzystujące prawa fizyki, najprościej rzecz biorąc. Pierwszy z nich to tarcie, podczas którego wydziela się ciepło – czasem tyle, że dojdzie do zapłonu… Wystarczy dwie płaszczyzny styczne przesuwać względem siebie ruchem posuwisto-zwrotnym ewentualnie obrotowym, by uzyskać temperaturę dostatecznie wysoką, by coś zapłonęło – najlepiej delikatna podpałka, a od niej dopiero reszta paliwa. Można dwa kawałki drewna pocierać o siebie, można patyczkiem wiercić w zagłębieniu większego drewienka. W końcu buchnie płomień – to tylko kwestia cierpliwości, wyćwiczonej zręczności i wprawy.
Hume omawia po kolei najważniejsze tubylcze techniki pozyskiwania płomienia i służące do tego narzędzia. Świder ogniowy, łuk ogniowy, pług ogniowy, piła ogniowa, rzemień ogniowy… Pomysłowość mieszkańców naszej planety zda się nie mieć granic. A przecież pocieranie to dopiero połowa sposobów na ogień. Druga gałąź technik niecenia jest iskrowa, wykorzystująca zjawisko gorących iskier powstających w wyniku gwałtownego zderzenia dwóch odpowiednio twardych obiektów kamiennych (krzemień!) lub metalowych. Wystarczy iskry z krzesiwa skierować na delikatną podpałkę – na przykład kawałek huby drzewnej… Podmuchać, rozżarzyć i mamy pożądany płomień.
Ale najbardziej wyrafinowany sprzęt opisuje Hume w mikroreportażyku z Malezji, gdzie nad jeziorem Bera w Pahangu, w wiosce Orang Asli mieszka mistrz Jamri, jeden z ostatnich na świecie producentów drewnianych, kieszonkowych „zapalniczek”, czyli tłoków ogniowych. Cieńszy patyczek porusza się w wydrążonym w drewienku kanaliku: jeden szybki ruch i tarcie zapala odrobinę podpałki. Prosto, elegancko, bezpiecznie… A jak się tłok ogniowy rozkalibruje (nieuniknione!), wydłubiesz sobie nowy przyrząd. Zawsze warto mieć go przy sobie – nie tylko w buszu, na pustyni czy w lesie deszczowym albo na lodowcu. Na ulicy też…
„Sztuka ognia” mieści się w nurcie modnych ostatnio „stylówek” – książek najogólniej mówiąc – o stylu życia. Jak życie ulepszyć, jak sobie radzić, jak się odnaleźć, jak jeść, odpoczywać, nawiązywać i utrzymywać kontakty, jak być kreatywnym, przekonującym, asertywnym, szczęśliwym po duńsku (to koszmarne hygge), po japońsku (osobliwe ikigai…), jak sobie radzić z aligatorami, jak schudnąć… Większość to bezwartościowy chłam, zwłaszcza książki pisane przez samozwańczych „trenerów” i innych magików od tzw. osobowości. Nabieranie naiwnych… Książka Hume’a trochę z tego nurtu wystaje. Wprawdzie jej autor to typowy survivalowiec, ale nie maniakalny… gawędziarz i mitoman z przerośniętym ego. Pisze o swojej pasji. Więc czasem nie udaje mu się powściągnąć emocji. Ale co do zasady jest rzeczowy, dobrze przygotowany – i nie narzuca swego punktu widzenia. Dlatego warto go czytać – dla samej przyjemności obcowania z fachowcem, skromnym rzemieślnikiem. I fascynującym tematem. A przecież większość z nas do końca życia nie znajdzie się w sytuacji, w której nauki Hume’a znalazłyby zastosowanie. Nie o to chodzi – czasem chodzi tylko o przyjemność…
Tomasz Sas
(3 06 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *