Robert Harris
Monachium
Przełożył Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2018
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Spróbuj się dogadać, zanim zaczniesz strzelać…
Sir Arthur Neville Chamberlain (1869 – 1940), konserwatysta, premier rządu Jego Królewskiej Mości w latach 1937 – 1940 (do 10 maja – dnia rozpoczęcia agresji Hitlera na Belgię, Holandię tudzież Wielkie Księstwo Luksemburga i Francję…), nie cieszy się ani dobrą pamięcią, ani sympatią historyków oraz wyedukowanych historycznie obywateli UK. Przeciwnie – mimo prób zobiektywizowania, ocieplenia i wytłumaczenia jego roli w historii, wciąż jest uważany za symbol bezradnej słabości Zjednoczonego Królestwa i całego Imperium Brytyjskiego w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Jego lekko kabotyński i ciężko naiwny, dyskwalifikujący polityka gest wyciągniętej ręki z paroma kartkami memorandum o pokoju, które pokazywał na londyńskim lotnisku po powrocie z Monachium i konferencji z Hitlerem, nadal w nauczaniu dyplomacji traktowany jest jako przykład fatalnego kryzysu poznawczego: wytrawny polityk albo kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił, albo wiedział i omamił opinię publiczną. W obu przypadkach to i zbrodnia, i błąd, który Anglię kosztował bardzo wiele krwi, godności i zasobów…
„Monachium” Roberta Harrisa nie jest ani próbą rehabilitacji, ani aktem dooskarżenia sir Neville’a. To powieść sensacyjna – fikcyjna w gruncie rzeczy, ale dobrze udokumentowana, wykorzystująca realnie istniejące osoby i fakty, które wydarzyły się naprawdę, w naprawdę istniejących dekoracjach. To po prostu thriller szpiegowski, a może raczej polityczny – tyle że o silnych związkach z historią…
Monachium to była gra o wielką stawkę. Na konferencyjnym stole z jednej strony leżał traktat rzekomo „pokojowy”, wątpliwy pod każdym względem: moralnym, politycznym, militarnym i ekonomicznym. Z drugiej – gotowe do podpisania rozkazy mobilizacji sił zbrojnych i wymarszu, z perspektywą wojny gorszej o wiele od poprzedniej – morderczej i wyniszczającej, zakończonej ledwie dwadzieścia lat wcześniej. Kolekcję sztonów na zielonym suknie wzbogacał jeszcze niepodległy kraj w środku Europy, z rozwiniętym przemysłem i dobrze uzbrojonym wojskiem; ale tuż za fortyfikacjami na granicy miał na nieszczęście osiadłą, zwartą i dobre zorganizowaną trzymilionową mniejszość tzw. Niemców sudeckich (choć większość w Sudetach nie mieszkała, jeno w Rudawach, okręgu chebskim i na Morawach). Czechosłowacja w tej grze nie była partnerem – nie miała nawet głosu ani swobody ruchów… Argumentem w sporze było oczywiście prawo narodów do samostanowienia, co w praktyce oznaczało przyłączenie spornych terytoriów do III Rzeszy. I to się wprędce stało… Szkoda, że z udziałem Polski (niesławny akt zajęcia Zaolzia…).
Harris wykorzystał monachijską awanturę jako gotowy szkielet sensacyjnej intrygi, wychodząc z założenia (jak się wydaje – mocno na wyrost…), że już w 1938 roku istniała w Rzeszy i działała antyhitlerowska opozycja z dużym potencjałem przewidywalnej skuteczności – konspiracja w armii, dyplomacji, wywiadzie i nawet w SA. Istotnie generał Ludwig Beck (zdymisjonowany szef sztabu Wehrmachtu) i pułkownik Hans Oster z Abwehry, wespół z Berndtem Giseviusem z pruskiego Gestapo i Arthurem Nebe (szefem berlińskiej policji kryminalnej) – taki był trzon antyhitlerowskiego sprzysiężenia – sondowali możliwość aresztowania lub nawet zamordowania Führera, gdyby ten wydał rozkaz zaatakowania Czechosłowacji. Ale plan zakładał dwa warunki – jak się okazało – niemożliwe do spełnienia. Z jednej strony armia, rzekomo psychicznie i fizycznie niegotowa do wojny, miała nie wykonać rozkazu, z drugiej – Hitlera miała sprowokować wyobrażona sobie przez spiskowców nieustępliwość brytyjskiego rządu. Ale armia po Anschlussie Austrii pałała wręcz nacjonalistyczną dumą z własnej potęgi, a sir Neville Chamberlain był niewolnikiem wymyślonej w Foreign Office polityki appeasementu (powstrzymywania, łagodzenia) polegającej na ostrożnych ustępstwach wobec żądań Hitlera – byleby zachować pokój… Zresztą premier doskonale zdawał sobie sprawę (poinformowany przez Imperialny Sztab Generalny), że armia – poza zawsze gotową Royal Navy – jest dramatycznie słaba: w razie potrzeby za Kanał można wyekspediować dwie dywizje piechoty, do obrony nieba zabraknie dwóch trzecich z minimalnej niezbędnej liczby luf broni przeciwlotniczej, a lotnictwo ma gotowy jeden dywizjon nowoczesnych myśliwców spitfire i kilka trochę starszych hurricane’ów. W tej sytuacji stawanie werbalnego oporu Hitlerowi przy stole konferencyjnym oznacza pewną wojnę. I to o co? O Czechosłowację – mały kraik bez znaczenia, gdzieś w środkowej Europie, prawie pod płotem demonicznego Stalina? Jak to wytłumaczyć opinii publicznej? Że to wojna także o honor imperium?
Miejsce na romantyczną awanturę szpiegowską znaleźć w tym wszystkim trudno, ale Harris dobrze sobie poradził. Wykreował dwóch młodych rówieśników – absolwentów Oxfordu '1932, przysposobionych do służby publicznej. Anglik Hugh Legat, urzędnik Foreign Office, czasowo skierowany do gabinetu premiera na Downing Street 10 jako tłumacz (zna niemiecki), analityk i sekretarz. Paul von Hartmann, urzędnik Auswärtiges Amt przy berlińskiej Wilhelmstrasse, podwładny Joachima von Ribbentroppa, robi mniej więcej to samo: tłumaczy, analizuje, sporządza notatki i projekty urzędowych pism. Paul oczywiście jest zaangażowany w knowania Becka i Ostera… Hugh wchodzi w skład brytyjskiej delegacji lecącej do Monachium, Paul wsiada (urzędowo, nie na gapę…) do pociągu Hitlera, jadącego do Monachium, z misją nawiązania kontaktu ze swym oksfordzkim przyjacielem; ma bowiem w bagażu dokument demaskujący prawdziwe zamiary władców III Rzeszy.
W tej wąskiej luce fikcji między zasiekami prawdziwych faktów historycznych Harris zmieścił całą intrygę polityczno-szpiegowską swego pomysłu. Wiarygodną, z akcją w stylu epoki (żadne zabili go i uciekł…), z bronią palną pojawiającą się nad wyraz oszczędnie, z kobietami… No – tyle o ile… Klasyczna, stylowa, w dobrze skrojonym i ściśle przylegającym historycznym kostiumie intryga, inteligentna, bez fanfaronady i erupcji kompleksów autora. Dobrze się czyta… Oczywiście żadnych szczegółów nie zdradzam; wszystkie smaczki odszukajcie sobie sami – a jest ich niemało. Na trzy – cztery godziny intensywnej lektury w sam raz. W odróżnieniu od ubiegłorocznego „Konklawe” (gdzie jednak wyszło na jaw niedoinformowanie autora w kwestii merytorycznych zrębów fabuły), „Monachium” budzi szacunek: osobliwie w dziedzinie erudycji historycznej i drobiazgowej pasji rekonstruowania. Ale jedna drobna uwaga do krajowej redakcji: wzmiankowane na stronie 394 stare pruskie więzienie w berlińskim Charlottenburgu, gdzie na strunach fortepianowych wieszano uczestników spisku „20 lipca”, nazywa się Plötzensee – nie Plötensee; Anglik może sobie popełnić taki błąd, ale w Polsce nie przystoi…
A poza tym dziełko Roberta Harrisa, choć nie jest wysokiej próby przedstawicielem swego gatunku, nadaje się do lektury. Nie spełnia warunków i wymagań wobec wielkiej powieści polityczno-historycznej, ale trochę bawi, „rozrywa” (jest drobny dreszczyk…) i trochę uczy. A to niemało… Na miły wieczór z zadowalającą lekturą starczy!
Tomasz Sas
(24 04 2018)
Brak komentarzy