Michael Wolff
Ogień i furia. Biały Dom Trumpa
Przekład: Magda Witkowska, Bartosz Salbut, Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński
i S -ka, Warszawa 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Idiota, półanalfabeta, narcyz, bezecny erotoman (niepotrzebne skreślić…) w Gabinecie Owalnym?
(Ivanka Trump) ojca traktowała z pewną lekkością, a nawet ironią, w co najmniej jednym wywiadzie telewizyjnym naśmiewała się z jego fryzury. Znajomym często przedstawiała specyfikę tego uczesania: całkowicie pozbawiony włosów środek głowy – taka wysepka, wydzielona na skutek zabiegu chirurgicznego zmniejszenia łysiny – otoczony zewsząd bujnymi włosami, które są zaczesywane ku środkowi. A stamtąd ku tyłowi i utrwalane specjalnym sprayem. Żeby było zabawniej, podkreślała, że za kolor odpowiada produkt o nazwie Just for Men – im dłużej zostawi się go na włosach, tym bardziej ciemnieją. Brak cierpliwości Trumpa skutkował tym, że jego włosy nabierały pomarańczowej barwy.
(Michael Wolff o wewnątrzfamilijnych
stosunkach Trumpów – str. 129…)
Granat w szambie… To „staropolskie” określenie idealnie pasuje do edycji „Ognia i furii” Wolffa. Ale wrażenie robi słabe… Gdyby książka amerykańskiego dziennikarza, komentatora i dokumentalisty była jedynym w przestrzeni publicznej sygnałem paranoi gromadzącej się przy 1600 Pennsylwania Avenue, Washington DC, wrażenie byłoby paraliżujące. Ale główny lokator Białego Domu i jego sztabowy personel sami z siebie są specjalistami w odpalaniu granatów. Robią to na wyprzódki i w zasadzie swoich obywateli już przyzwyczaili do zaskakujących efektów pirotechnicznych. I do smrodu…
Michael Wolff powziął zamiar napisania książki o początkach ewentualnej prezydentury Trumpa jeszcze w trakcie kampanii wyborczej – ot tak, na wszelki wypadek. Podczas wywiadu z kandydatem, wcinającym kubełek lodów waniliowych Häagen-Dazs, wynegocjował sobie prawo do obserwacji uczestniczącej w kampanijnych i wyborczych akcjach, a w bałaganie panującym już po wyborze zainstalował się w sztabie w nowojorskich biurach elekta w Trump Tower na Manhattanie zaś wkrótce potem zajął przez zasiedzenie miejsce… w rogu kanapy w jednym z kluczowych pomieszczeń biurowych w Zachodnim Skrzydle Białego Domu. Zanim sztabowcy prezydenta połapali się, co on właściwie knuje, zdążył przeprowadzić ponad 200 oficjalnych wywiadów, setki rozmów nieformalnych (off the record), a co usłyszał… Starał się zachowywać jak mucha na ścianie – nie brzęczał, nie przypominał o swym istnieniu, na razie nie obsrywał portretów Najjaśniejszego Pana, a sztabowcy nie chcieli interweniować, bowiem nie mieli pojęcia o powiązaniach i pełnomocnictwach Wolffa, zaś Trumpa indagować w tej sprawie nie chcieli…
Gdy pisarz zorientował się, co właściwie ma w ręku, zapewne nieco się przestraszył. Ale pokusa opublikowania była silniejsza, zwłaszcza że z prawnego puntu widzenia (a tylko ten w USA się liczy) strażnicy Trumpa, mówiąc kolokwialnie, mogli mu skoczyć na warsztat… No i nade wszystko ta realna całkiem pokusa awansu do gromadki milionerów pióra mogła osłodzić ewentualne tarapaty… W przyszłości – trudno bowiem sobie wyobrazić, że Wolff znalazłby wielu rozmówców na tematy daleko bardziej neutralne niż kolejna prezydentura czy jakaś inna poważna afera polityczna podobnego kalibru co trumpizm…
Oczywiście nie sposób przytoczyć, streścić czy omówić ustalenia i hipotezy Wolffa. Zresztą, mówiąc szczerze, samo czytanie tego tekstu to przyjemność z kategorii nie tylko intelektualnych, lecz zgoła zmysłowych. To trzeba przeżyć w trakcie lektury – opowiedzieć się nie da. No i mamy pewien luksus egzystencjalny, który nazywam „syndromem jaskółki” (nie w znaczeniu ptaka z rodziny Hirundinidae) – czyli najwyższego i najbardziej oddalonego od sceny miejsca dla publiczności w teatrze: niewiele widać, słabo słychać, ale uczestniczymy, uczestniczymy… Nasz luksus w tym przypadku polega na zwolnieniu z konieczności poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czy 45. prezydent USA Donald Trump jest… chronicznym bęcwałem umysłowo niezdolnym do kierowania sprawami najpotężniejszego państwa globu. Uważamy go za sojusznika, przyjaciela, opiekuna, mentora, wzór do naśladowania… Modlić się tylko należy, byśmy nigdy nie musieli weryfikować tych mniemań. Ani polegać na nich, jak na tzw. ostatniej desce ratunku… Ale Amerykanie na to pytanie prędzej czy później odpowiedzieć sobie będą musieli (jeśli będzie im się chciało; w końcu jednak większość oddała głosy Trumpowi i wróciła do swoich spraw, które – mimo urzędowego optymizmu administracji– wcale nie idą najlepiej…).
Oczywiście założyć należy, że idąc do urn 8 listopada 2016 roku obywatele USA nie wiedzieli, na kogo oddają głosy. O ile Hillary Clinton nie była postacią aż tak zagadkową, o tyle Trump nie został rozszyfrowany; z punktu widzenia interesów opinii publicznej – to kompletny anonim… Opinie, poglądy i wyznawany system wartości kandydata wyłaniający się z chaosu i agresji werbalnej kampanii to zdaniem analityków – niezborna kupa nonsensownego gówna przyprawiona seksizmem (słynne nagranie Billy’ego Busha z NBC o łapaniu kobiet za cipkę…). Amerykanie wszelako nie rozpoznali „walorów” kandydata. A może rozpoznali, tylko tak bardzo potrzebowali zmiany, że wyparli ze świadomości prawdę o Trumpie. No i czego chcieli, to teraz mają…
Wolff poczynił założenie (bodajże słuszne…), że Trump wcale nie chciał wygrać, chciał się tylko lepiej wypromować biznesowo… Podobnie kombinowali członkowie jego rodziny, a szczególnie tzw. Jarvanka – wymyślona przez sztabowca Steve’a Bannona zbitka imion Jared (Kushner – 36-letni zięć prezydenta) i Ivanka (35-letnia ambitna córka…). Jemu zależało na wiarygodności kredytowej w branży nieruchomości, ona chciała wypromować markę w biznesie mody. Ale gdy zorientowali się, jakie rzeczywiste frukta podsuwa do konsumpcji władza, postanowili oboje włączyć się – prawem kaduka – do szpicy sztabowej Białego Domu, by tym intensywniej promować… samych siebie jako marki rynkowe. Na mocy decyzji Trumpa Kushner jako ortodoksyjnie religijny Żyd został nawet kimś w rodzaju strażnika pokoju na Bliskim i Środkowym Wschodzie! (Dopiero kilka dni temu utracił dostęp do informacji tajnych…).
Podobnych Kushnerom osobliwych postaci wyłoniło się więcej z magmy kampanii. I zaczęli rządzić Ameryką na całego. I po swojemu – to znaczy kłamiąc, oszukując, prowadząc jakieś pokrętne interesy. Szczytem niefrasobliwej głupoty okazały się nieformalne spotkania z Rosjanami. Nie ma w nich nic złego, ale w amerykańskim obyczaju politycznym dostatecznie kompromitującym deliktem jest sam fakt ich zatajania, a potem zaprzeczanie, że się odbyły. Dzięki tej głupiej wpadce ekipa Trumpa ma dziś na głowie śledztwo specjalnego prokuratora, a w tle – odległy, ale możliwy impeachment, czyli zdjęcie prezydenta z urzędu…
Amerykańscy politycy (także z nominalnie prezydenckiej Partii Republikańskiej), analitycy, komentatorzy, publicyści i co światlejsi „cywilni” obywatele wciąż przyglądają się poczynaniom swego przywódcy z trwogą i niedowierzaniem. Wyborcy w swej masie – jak się wydaje – powoli przywykają do ekscentrycznej, nieprzewidywalnej i idiotycznej prezydentury. A wzmianka o tym, kto ma „większy guzik”, budzi czujność tylko psychiatrów i psychoanalityków. Tezy i pytania Wolffa, po olbrzymim sukcesie wydawniczym książki (zakładam, że kto ją kupił, to i przeczyta, a może nawet nieco się zaniepokoi…), mogą trochę zmienić nastawienie Amerykanów do Trumpa. Trochę – ale czy to wystarczy, by naród zmądrzał? Wątpię… Procesy historyczne, zwłaszcza w sferze zbiorowej świadomości i obywatelskiej samowiedzy, nie przebiegają tak gładko. Ale i tak lektura „Ognia i furii” przysparza osobliwej satysfakcji. Nie, nie czegoś w rodzaju Schadenfreude – wszak jedziemy prawie na jednym wózku. Ale satysfakcji obcowania z kawałkiem dobrej roboty – na pewno…
Tomasz Sas
(2 03 2018)
Brak komentarzy