Stało się. Komedia kryminalna

23 stycznia 2018

Magda Kuydowicz
Stało się. Komedia kryminalna
Wydawnictwo Prószyński
i S-ka, Warszawa 2018

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki : 2/7

Nic się nie stało, czytelnicy, nic się nie stało, czyli Elvis żyje…

Na pstrokatych peryferiach amerykańskiego przemysłu rozrywkowego funkcjonuje w najlepsze obfita biosfera organizmów pasożytniczych, karmiących się znacznymi i wciąż smacznymi złożami odpadków po ucztach bogów. Funkcjonujące w rozrywkowym biznesie pojęcia takie jak covery czy evergreeny już same w sobie zawierają pierwiastek wtórności. Ergo: sygnalizują, że ktoś był pierwszy, że ktoś już to coś wcześniej wymyślił… Ale sięganie po pojedyncze cudze utwory w celu odtworzenia na własny rachunek to nic – drobiazg, rzec można – wobec wcale nierzadkich przypadków kanibalizacji nie tylko wizerunku z otoczką, ale całej legendy gwiazdy. Nie miałem na przykład pojęcia, ile tysięcy wcieleń Kurta Cobaina może się pojawić na wspominkowej imprezie w Seattle… Zamurowało mnie dosłownie, gdy podpatrzyłem gdzieś relację z mistrzostw świata w najwierniejszym odtworzeniu słynnego „moonwalku” – wiązanki estradowych kroczków tego nieszczęsnego Michaela Jacksona. Zdumiewa mnie, że są ludzie, którzy poświęcają cały swój czas, ambicje i zdrowy rozsądek tak jałowemu, odmóżdżającemu zajęciu. Ale niech tam… Jak im to daje szczęście czy zgoła nirwanę – czemu nie?
Największego pasożyta artystycznego – wręcz spotworniałą, gigantyczną hubę – kultura masowa wyhodowała w postaci tzw. elvisomanii… I nie chodzi tylko o wciąż rosnącą sprzedaż nagrań Presleya, o milionowy przemysł pamiątek i gadżetów, ani o masowe pielgrzymki do sanktuarium w Gracelandzie, ani nawet o wiarę w to, że Elvis wciąż żyje… Idzie o gigantyczne hordy naśladowców Elvisa – osobliwy element amerykańskiego snu. Każdy chyba widział choćby kawałek takiego show w telewizji: facecik na ogół tłustawy, wypasiony w fast-foodach, obleczony w przyciasny stylowy elvisowski kostium nafaszerowany cekinami, „pozłotkiem”, pajetami, kamuszkami ze szkiełek; fryzurka oczywiście typu elvis (jedni specjalnie zapuszczają plerezy i formują u wyspecjalizowanych fryzjerów, farbując na kolor oryginału; inni kupują kunsztowne peruki). Gostek ma w łapkach „autentycznego” gibsona accoustic, szarpie parę akordów i ryczy nieśmiertelne przeboje Króla – Jailhouse Rock, Love Me Tender względnie Blue Suede Shoes… Niektórzy latami uczą się śpiewu, by imitować niepodrabialny w zasadzie wokal mistrza. Aliści nie śpiew, nie podobieństwo, nie kostium, ale choreografia jest istotą udanego elvisowego show… Stąd te wszystkie trzęsące się grube kupry, obwisłe zadki, te wpadające w niekontrolowaną rotację otłuszczone bioderka, rozwibrowane stawy kolanowe. Dopiero razem taki show daje pojęcie, czym jest amerykańska kultura masowa i dlaczego jest aż tak żenująca… Jak każde zresztą naśladownictwo…
W tym miejscu pora ujawnić, dlaczego wspominam Elvisa i tę imitatorską, parodystyczną żenadę. Dopadło mnie po lekturze komedii kryminalnej (naprawdę?) Magdy Kuydowcz „Stało się” – wraz ze wszystkimi didaskaliami, a osobliwie – entuzjastycznymi blurbami: tak bezczelnie, ostentacyjnie pochwalnymi, że aż podejrzewam, iż mają to być jadowite persyflaże… Otóż autorka Kuydowicz wprost, otwarcie i bez zahamowań, z pełną dezynwolturą wyznaje, że pisała w duchu i pod wezwaniem Joanny Chmielewskiej. Ta świętej pamięci pisarka, niekwestionowana mistrzyni komediowej, a nawet satyrycznej powieści kryminalnej, dysponowała iskrą bożą o niepospolitych rozmiarach i równie niepospolitej energii elektrowni jakieś circa 2000 MW. Napisała kilkadziesiąt książek, tłumaczonych na wiele języków – osobliwie zaś na rosyjski. Co ma swoje konsekwencje… Ale siła Chmielewskiej polegała ( i nadal pewnie polega…) na poczuciu humoru, atrakcyjnej sugestywności frazy językowej, na inteligentnej intrydze, zgrabnie skądinąd opowiadanej. Ale przede wszystkim na niezachwianym i demonstrowanym co i rusz przekonaniu o bezapelacyjnej wyższości kobiecego umysłu, intelektu, dedukcji, wrażliwości i empatii – nad wszystkim, co w tej mierze potrafi wystawić w szranki rodzaj męski, ta upośledzona druga płeć gatunku ludzkiego…Ten garnitur przymiotów przesądził o nieprzemijającej popularności polskiej królowej kryminału. Dziś „chmielewską” piszą całe żeńskie bataliony naśladowczyń. Tu i za Bugiem. Nie wiem czy kojarzycie taką pisarkę Daszę Doncową i jej bohaterkę Jewłampię Romanową. To „chmielewska” w stanie czystym. Daria Doncowa zresztą ani swej fascynacji, ani inspiracji nie ukrywa. No i fajnie – daj jej Boh sławu, szczastie i mnogo zdorowia!
Czas jakiś temu zawzięcie tropiłem „chmielewszczyznę” w populacji PT Pisarek Polskich, osobliwie znęcając się nad panią Olgą Rudnicką, która swój autentyczny pomyślunek, wyczucie językowe, słuch i ostre poczucie humoru (znacie jej „Czy ten rudy kot to pies?”) chwilowo tylko, rzec by można okazjonalnie, złożyła na ołtarzu wątpliwego naśladownictwa idolki. Pani Olgo, przepraszam stokrotnie, ryjąc kolanami w śniegu. Pani wypady w stronę „chmielewszczyzny” jawią mi się teraz jako niewinne igraszki stadka złotych rybek.
Ja naprawdę w tym transie pani Kuydowicz zobaczyłem Elvisa… Z przerażeniem. Nie podejrzewałem bowiem w najgorszych snach, że coś takiego w ogóle jest możliwe… Coś czyli seans spirytystyczny – hołd dla ducha pisarki przy pomocy wiernego naśladownictwa, sformatowanego na serio, bez przymrużenia oka. Lektura „Stało się” jest jak wizyta w zakurzonym, pachnącym naftaliną muzeum literatury prowincjonalnej, jak sentymentalna eskapada machiną czasu kilka dekad wstecz. Oczywiście – nic w tym zdrożnego ani nagannego nie ma. Naśladownictwo to stary koncept literacki, a szerzej: artystyczny… Naśladownictwa sklasyfikować można wedle zamiaru sprawcy, ale wtedy lista formułek definicyjnych robi się nieskończenie długa. Prostsza jest technika proporcjonalna, zależna od stosunku oryginału do imitacji. Lista ma tylko z grubsza trzy pozycje: jeden do jednego, jeden do półtora i jeden do zero przecinek osiem… Ta pierwsza oznacza maksymalną, idealną zgodność z duchem oryginału, ale nie kopię, tylko towar nadający się na przykład na apokryf. Tak się rodzą kolejne „ludlumy” czy „millenia”- z pobudek wyłącznie komercyjnych. Oczywiście nie sądzę, aby nasza imitatorka sposobiła się do zarobku w tak niecny sposób, cho jej rezultat w zasadzie spełnia wymogi jeden do jednego. Oczywiście błysnęło mi podejrzenie, ale rękę dałbym sobie uciąć (bez obaw o integralność mojej anatomii: to tylko taka sobie hiperbola…), że z łacińskiej paremii natura horror vacui wywiodła zamysł, aby zasiedzieć opuszczony tron królowej, dzięki dostarczeniu na rynek towaru o zapachu, smaku i kolorze identycznym jak prawdziwy…
Druga proporcja: jeden do półtora w istocie oznacza parodię materiału wyjściowego, nadreprezentację środków wyrazu – coś w rodzaju „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec. Oczywiście z niczym takim teraz nie mamy do czynienia… Natomiast proporcja jeden do zero przecinek osiem oznacza inspirację – bardzo pogłębioną, ale tylko inspirację… Po namyśle skłaniam się ku łagodności… Chyba z takim przypadkiem tutaj się spotykamy, co oczywiście żadnym usprawiedliwieniem nie jest; ale jako okoliczność łagodząca może być.
Natomiast obciąża sumienie pani Magdy technologia doboru obsady. Jej dramatis personae są schematyczne, papierowe i przewidywalne jak niegdyś nieporównany smak zupy pomidorowej w krakowskim barze „Smok” przy dworcu. Wspominany tu z łezką ów przybytek przez całe dekady PRL-u dzierżył palmę pierwszeństwa w eksperymentalnym programie badawczym teoretyków i praktyków gastronomii poświęconym ujednoliceniu smaku zupy. Chodziło oczywiście o postulowane przez ludność urozmaicenie oferty. Gdy się miało bazową zupę jednolitą, można ją było mianować kremem z rakowych szyjek z kaparami czy cebulową z truflami a’la Pomian Pożerski…
Wedle receptury podpatrzonej u Chmielewskiej główna bohaterka jest „ryczącą czterdziestką” po przejściach, monumentalnie, imponująco i irytująco… głupią, ale nie przeszkadza to zbytnio, albowiem głupota owa rozpościera się horyzontalnie na sporym terytorium, ale nie zakłóca percepcji – tyle o ile, ma się rozumieć… Główna bohaterka bywa na ogół alter ego autorki – tylko z nieco większym ego: superego. Ma ci ona też przyjaciółkę serdeczną, powiernicę, wulkan pomysłów, szaloną prowokatorkę i niewinną podżegaczkę. Jest też infernalna mamusia, toksyczna jak krzak datury. Jest Zły Chłopiec, który łamie serce bohaterce i porzuca ją w rozterce, po drodze wciągając w przestępcze bagno… No i jest oczywiście On – supermen, opoka, wybawca i anioł stróż od głupoty wszelakiej. Mamcia-datura go uwielbia, zamierzając córce bez pytania urządzić wesele i życie. Nie wiem, co z tego wyjdzie, bo wedle opisu pani Magdy to kaprawy, łysy chuderlak z zaczeską, co od razu oznacza, że stuprocentowy… dupek. Prawdziwy mężczyzna bowiem z pokorą i bez buntu przyjmuje zrządzenia losu: nie farbuje włosów, nie smaruje ubytków cudownymi miksturami (pamiętacie banfi hajszesz?). A poza tym porucznik Kudełka nie istnieje; w policji od dawna stopnie oficerskie odpowiadające z grubsza niegdysiejszemu podporucznikowi i porucznikowi to podkomisarz i komisarz…
O intrydze zgodne z przyrzeczeniem nie napiszę ani słowa – poza tym może, że głupawa… Handel żywym towarem do burdeli w Szwecji? Którędy? Promem spod latarni morskiej w Mielenku? Słowa uznania mam dla autorki tylko za wątek wczasów odchudzających w pensjonacie „Osa”. Jako wielokrotny więzień podobnych zgrupowań terrorystycznych ten masochistyczny klimat relacji autorki pamiętam dobrze – okupiony potem, głodem i licznymi przypadkami kanibalizmu…
W tej trudnej, acz nie całkiem beznadziejnej sytuacji, mogę tylko pani Kuydowicz zalecić prędkie odszukane wajchy temporalnej skrzyni biegów w jej machinie czasu i powrót do II dekady XXI wieku. I to jak najszybciej. Niech napisze coś od siebie, na własny rachunek… Gdyby zechciała przystąpić do Testu Drugiego Podejścia, gwarantującego rozpoznanie mania- lub niemania talentu –jestem do dyspozycji…
Tomasz Sas
(23 01 18)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *