Radość życia

23 listopada 2017

Roma Ligocka
Radość życia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Zbieraczka emocjonalnych okruszków na łowach

Dwie – może lepiej trzy godziny absolutnego spokoju i butelka wina (ostatecznie może być dostojnie zbąblona cava, ale stosowniejsza będzie arcywytrawna rioja, najchętniej Valpiedra – w cenie porównywalnej z tą książeczką…). To dość, by znów zakochać się w Ligockiej… Figuralnie, symbolicznie i platonicznie – ma się rozumieć. Staruszkom jak ja inaczej nie uchodzi, a w razie czego łatwiej się opowiada, a nie odpowiada. Przymiotników w zasobie leksykalnym starczy, a o czasowniki bać się nie trzeba… Wypada bowiem ostrożnie się obchodzić z tym deklarowaniem miłości. Ale ja już nie pierwszy raz, więc mam trochę niezbędnej wprawy. Czy wystarczająco – to się okaże…
Roma Ligocka nie jest pisarką z tych zawodowych – dam utrzymujących się z pisania i zajęć okołoliterackich, w tym z bywania na salonach, brylowania w telewizjach i pisywania felietonów w pismach lajfstajlowych z wyższej półki. Roma Ligocka jest malarką po studiach w krakowskiej Akademii, zawodowo zajmującą się kostiumem (ubiera aktorów w teatrze, filmie i telewizji) oraz scenografią; trochę malującą, rysującą, fotografującą – ale raczej na użytek własny i trochę dla przyjaciół. Pisać zaczęła pod wpływem impulsu, którego dostarczył jej… Steven Spielberg swoją obsypaną Oscarami „Listą Schindlera”. W filmie czarno-białym, artystycznie niezwykle ascetycznym, pojawia się jeden akcent kolorystyczny: kilkuletnia dziewczynka w czerwonym płaszczyku (w scenie z getta na krakowskim Podgórzu zagrała ją krakowianka Oliwia Dąbrowska). W gettowej rzeczywistości dziewczynka w czerwonym płaszczyku istniała naprawdę: nazywała się Roma Liebling (rocznik 1938), córka Dawida i Teofili Lieblingów. Przeżyła getto, pod nazwiskiem Ligocka ukrywała się w polskiej rodzinie, potem skończyła studia, została artystką, żoną, matką… Po obejrzeniu „Listy…” coś się w niej odblokowało i napisała autobiograficzną „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku” (Znak 2001; tekst po niemiecku – „Das Mädchen im Roten Mantel” – ukazał się w wydawnictwie Droemer w Monachium w 2000 roku…). Dobrze jej to pisanie poszło, więc pisała dalej, oczywiście nie rezygnując ze swej podstawowej aktywności artystycznej. Wciąż pisze. Pisze coraz lepiej…
„Radość życia” to już jej dwunasta książka. W sensie formalnym są to notatki z życia – rozproszone, pogubione, zapomniane, albo przeciwnie: wryte w pamięć na zawsze. I wreszcie zebrane w osobnym tomiku, by się już nie zgubiły nigdy – by się pamiętały. Bo są ważne. Przepis na owocową nalewkę Rumtopf. Wieczór flamenco u znajomych gejów w Maladze. Garść wspomnień o Tadeuszu Łomnickim. Awantury kostiumowe. Ciotka Sabina. Marcowi emigranci w Wiedniu. Przepis na zupę życia. Wiersz Herberta, podarowany przez autora. Pichcenie paelli z synem ramię w ramię. Inne drobiazgi, sentencje, obserwacje. Słowa – takie jak „miłość’ i „zgoda”. I to motto z profesora Tadeusza Gadacza: „Dopóki będę żył – będę mówił”.
„Radość życia” to świadectwo pasji. Na pierwszy rzut oka – kolekcjonerskiej, z właściwie zbierackiej, której istotą jest tworzenie zestawu przedmiotów, powidoków, tekstów; zbioru pomagającego żyć. Chodzi w nim tylko o to, by z kosmicznego porządku świata wyjąć parę drobiazgów, ocalić i przechować dla siebie. To przecież nie jest wysmakowana, wyrafinowana kolekcja – to podręczny zbiór esencjonalnych przypraw, amuletów, szamańskich zaklęć, kobiecych, matczynych, przyjacielskich przesądów i obrządków. Uzbierało się tego trochę. W kieszeniach i plecaku albo torebce miejsca zbraknie. A tu z całym tym bagażem trzeba być, przemieszczać się, obsługiwać świat. Żonglerką to całe życie, ot co.
Wiem, pisarstwo Romy Ligockiej to nie jest mistrzostwo świata. Ewa Lipska czy Olga Tokarczuk – bez porównywania. Ale obejdzie się… Ligocka to literacka amatorka, za to ściśle trzymająca się ram gatunku, zresztą przez siebie wymyślonego: notatnika egzystencjalnego, polepionego z emocjonalnych okruszków, tu i ówdzie inkrustowanego jakimś obrazkiem niezwykłym, metaforą jakby skradzioną z malowideł w kościółkach Montepulciano czy Cortony (Fra Angelico!), oczętami niepokojącymi niczym żarliwe rysuneczki Monsiela lub demoniczne postmodernistyczne „maśluszczaki”.
Ligocka przecież nie tylko zbiera; Ligocka nieporównanie więcej rozdaje. To, co pisze, ma jakąś wartość kaloryczną tudzież terapeutyczną. Może nie dla wszystkich. Ale dla tych, co ma – to już ma! Więc warto po przeczytaniu w te i nazad trzymać „Radość życia” pod ręką, na wszelki wypadek. Nie żeby sięgać nieustannie – inne księgi w tym celu wymyślono i napisano. Mieć, jak się ma zapasową chusteczkę, zapalniczkę czy niezbędnik do fajki – albo taki sprytny szwajcarski scyzoryk. Albo lupkę do czytania. Albo wiersza jakiś ułamek w pamięci. Może piosenki… Łuskę wigilijnego karpia, pierwszą zarobioną stówę, zdjęcie ukochanej.
Ale najpierw Ligocką przeczytajcie. Żaden trud, sama radość…
Tomasz Sas
(23 11 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *