Berezyna

4 listopada 2017

Sylvain Tesson
Berezyna
Przekład: Jacek Giszczak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Odwrót z Moskwy czyli gwardia się nie poddaje…

Pierwsza myśl po lekturze zdrożną i przewrotną, a nawet lekko zdradziecką mi się wydała. Nie rekomendować Tessona nikomu. Mieć przyjemność z czytania tylko dla siebie. Ale odrzuciłem myśl niegodną, egoistyczną i wredną… Zresztą – w końcu i tak ktoś na niego trafi i zrobi mu reklamę. Zasłużoną. Nawet niechcący… Więc niech to będę ja. A poza wszystkim jest kilka poważnych powodów, dla których Sylvain Tesson zasługuje na uwagę.
Po pierwsze nazwisko wskazuje, że jest Francuzem, A ja ich lubię zasadniczo. Oczywiście nie wszystkich, nie zawsze i nie wszędzie. Ba, czasami skłaniam się entuzjastycznie do poglądu, że w niektórych miejscach i momentach piękna Francja (i nie tylko ona…) byłaby o niebo lepsza bez Francuzów. W zasadzie jednak cenię sobie kartezjańską logikę, pascalowską dociekliwość w dochodzeniu do prawdy, monteskiuszowską doktrynę równowagi, takoż i francuskie poczucie humoru, sarkazm i sceptycyzm. Tudzież kuchnię i wino…
Po drugie Tesson jest podróżnikiem, co w epoce odkrytego świata wydaje się zajęciem pozbawionym sensu poznawczego; ale on to robi, by mieć frajdę. Rzuca wyzwania, sprawdza historię jak pokerzysta, tropi mity i cienie na horyzoncie, gada z duchami, pola bitew mierzy krokami tyraliery, nad rzekami przerzuca mosty wyobraźni. Nie interesują go podróże w nieznane (w zasadzie), on podróżuje po śladach. Historii, ludzi, przedmiotów, idei lub innych pomysłów. Chyba lubi też poddawać próbie – i nie tylko samego siebie (w sensie penetrowania granic, odkrywania możliwości, gruntowania potencjału). Lubi sprawdzać legendy tudzież historie „prawdziwe nieprawdopodobne”, ceni sobie wędrówkę po czyichś śladach. No i te trochę adrenaliny, gdy zdarzy mu się spietrać z jakiegoś ważnego powodu…
Podróż zrelacjonowana w „Berezynie” to nie jest jakieś szczególnie niebezpieczne przedsięwzięcie. Gdyby zagrożenia i ogólnie stopień trudności oceniać w skali od jednego do dziesięciu, to eskapada dostałaby nieco powyżej… zera. No, może naciąganą jedynkę, jeśli zważyć nieprzyjemną możliwość dostania się pod koła rozpędzonego polskiego, litewskiego czy czeskiego tira. No, może wypadałoby dorzucić jeszcze pół punktu za środek transportu – skrajnie ekstrawagancki, mianowicie słynne motocykle Urał M-72 z syberyjskiej fabryki (ewakuowanej w czas wojny z Moskwy; i tam już pozostawionej…) w Irbicie (Kraj Krasnojarski). Tesson wszelako miał pewne doświadczenie z uralami w czasie wcześniejszych wizyt w Rosji (nawet jakby lekko je oswoił…). Drugie pół punktu dopiszmy za zimę – na Wschodzie zawsze nieobliczalną i wymagającą jednak kilku specjalnych umiejętności przetrwania. Ale to w sumie wciąż marna dwójka. Nie czynimy z tego wyliczenia żadnego zarzutu Tessonowi. W końcu nie o adrenalinę ani pokonywanie niebezpieczeństw mu chodziło…
A więc o co? Najogólniej rzecz ujmując (nie szkodzi, że wyjdzie trochę patetycznie…) – o Pamięć. Weryfikację pamięci. Sylvain Tesson wybierał się późną jesienią 2012 roku na targi książki w Moskwie i wpadł na szalony nieco pomysł – by wrócić do Paryża szlakiem odwrotu Wielkiej Armii i jej wodza, Cesarza Francuzów, korsykańskiego awanturnika, stratega i reformatora, geniusza polityki i wizjonera (akurat raz mu tego zabrakło…) – Napoleona Bonaparte. Późną jesienią 1812 roku – dwieście lat wcześniej – po nierozstrzygniętej bitwie pod Borodino (w terminologii historyków wojen zwanej bitwą pod Możajskiem) i krótkotrwałej okupacji spalonej Moskwy – wódz Francuzów postanowił wycofać się z Rosji. Rozkaz wydać łatwo – ale wykonać… Nie dało się. Marszałek Ney, dowodząc ariergardą, czyli osłoną tyłów, dokonał cudu, najeżone bagnetami pułki Starej Gwardii dokonały cudu, saperzy generała Éblé, stawiając i paląc mosty na Berezynie, dokonali cudu, chirurdzy doktora Larreya dokonali cudu, sierżant gwardii Bourgogne dokonał cudu – dobroczynności, oddając niedźwiedzie futro przemarzniętemu na kość kamratowi… Ale to było za mało. Najważniejsze okazało się jednak, że sam Bóg Wojny akurat wtedy nie dokonał cudu. Żadnego. Może poza cudownym oddaleniem się od armii po berezyńskiej przeprawie. W białoruskich Smorgoniach ruszył szybkim transportem, z minimalną eskortą na Warszawę, Kutno, Budziszyn, Lipsk, Moguncję do Paryża direct przez 12 dni. Też sui generis wyczyn… Armia do Wilna dotarła i tam – już bez cudu – niemal doszczętnie wymarła. Esprit i sztandary nie wróciły do Paryża. To był początek końca. Rychłego.
Przez dwa wieki echa tamtej klęski (pół miliona ofiar za jednym zamachem; do czasów jatki pod Verdun to największa strata Francji na wojnie…) aktywnie kształtują z lekka trwożny, nabożny i pełen rezerwy stosunek Francuzów do tajemnic Rosji, a zagadnienia zimy i jej magicznego, zgoła metafizycznego wpływu na stan francuskich umysłów nadal w najlepsze funkcjonują w literaturze, kulturze, sztuce, ustnej tradycji i plebejskich legendach. Gdyby ktoś chciał zgłębić zagadnienie, polecam studiowanie licznych dzieł antropologa, publicysty, historyka i felietonisty, profesora Sorbony paryskiej – Ludwika Stommy. Mąż ów uczony wywodzi co prawda, że francuska zimowa abominacja poczęła się już po nadwiślańskiej awanturze Henryka Walezjusza, ale moskiewska eskapada Wielkiej Armii efekt ten wydatnie zwielokrotniła.
W każdym razie w historii Francji epizod napoleońskiej wojny z Rosją nadal jest traktowany jako niezwykle ważny element w kolekcji mitów założycielskich świadomości narodowej. I często chyba dyskutowany. Oczywiście przeważa pogląd, że nie należało iść na tę awanturę (ale wielu historyków skłonnych jest przyznać, że w ówczesnych realiach strategicznych Napoleon nie miał innego, lepszego wyboru…). Ale skoro już się poszło, to należało iść właśnie tak – do ostatka, umierając, nie podnosząc rąk. Odwrót spod Moskwy we francuskim narodowym teatrum gra zatem rolę Niezłomnego Galijskiego Ducha, wzorca postawy patriotycznej. Gwardia umiera, ale się nie poddaje… I to na taką skalę. Zaiste imponujące. My się w tę dysputę (jeśli Francuzi jeszcze ją prowadzą…) wtrącać nie będziemy. Dość nam własnych dylematów podobnego pokroju…
Więc Sylvain Tesson spontanicznie, zresztą w poprzedniej podróży – arktycznym rejsie (trochę nudnym…) żaglowcem wokół Ziemi Baffina, postanowił uczcić dwusetną rocznicę Wielkiego Odwrotu. Skrzyknął kumpli, zakupił starego, intensywnie używanego urala z koszem, nasadził na łeb cesarski kapelusz typu bikorn i ruszyli. Trzej Francuzi i dwaj przyjaciele Rosjanie na trzech motocyklach. Spod cerkwi Wasyla Błogosławionego, spod pomnika Minina i Pożarskiego na Placu Czerwonym, Prospektem Kutuzowa – azymutem na zachód, ogólnie rzecz biorąc…
Podróż sama w sobie nie nastręczyła trudności – ani technicznych, ani logistycznych. Tylko trochę wytrzymałościowych. W końcu jazda motocyklem ural, nawet na trzech kołach (kosz ma swoje kółko – wspornik…) po rozjeżdżonym przez ciężarówy błocku, przy padającym śniegu i bocznym (skądinąd północnym) wietrze, to nie jest letni zlot harleyowców w Łomiankach. Na szczęście słupek rtęci nie spadł poniżej minus 15 stopni Celsjusza. Dwaj rosyjscy motocykliści – Witalij i Wasilij – ze stoickim spokojem (doprawionym odrobiną kozackiej, kawaleryjskiej fantazji) dojechali na uralach do Paryża, doraźnie naprawiając swoje rumaki przy użyciu młotka, kombinerek i „francuza”. Dwaj francuscy kumple Tessona odpadli po drodze z powodów służbowych. A on sam dotarł na dziedziniec Hotel d’Invalides, najbliżej grobowca cesarza Napoleona jak się tylko dało. Przez podróż nietknięty. Zresztą skoro ktoś wytrzymał pół roku samotności zimową porą na brzegu Bajkału w myśliwskiej chatce i przejechał na motorze Islandię w poprzek i wzdłuż, nie dałby rady drogom w cywilizowanej Europie? Wolne żarty… Dorobek Tessona to nie te przyjacielskie brewerie niedowarzonych bonapartystów zimową porą przez cztery tysiące kilometrów z Moskwy do Paryża. To garść refleksji intelektualnych ogólniejszej natury – o człowieku, poświęceniu, okrucieństwie, gehennie, hekatombie (dobrze napisałem? a może powinno być: hatakumbie…) wojny. A także o marzeniach, fantazjach, złudzeniach. O sile ludzkiego geniuszu. Czyż to nie jest dostateczna rekomendacja?
Tomasz Sas
(4 11 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *