Nieczułość

23 października 2017

Martyna Bunda
Nieczułość
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Wołanie z krainy ludzi milczących

Gdy dziennikarz – zwłaszcza doświadczony zawodowiec z czołówki naszej profesji, członek zespołu najlepszego tygodnika opiniotwórczego na rynku, reporter, publicysta i kierownik – udaje się w stronę literatury i publikuje książkę, gatunkowo zdefiniowaną jednoznacznie jako powieść (tak stoi jak byk na okładce „Nieczułości”), oznaczać to może, iż albo ma dość, albo mu czegoś chwilowo zabrakło… Która z tych ewentualności zaszła w przypadku Martyny Bundy, dziennikarki od lat ponad dwudziestu, od 2004 roku w „Polityce”, od pięciu lat kierowniczki działu krajowego tygodnika? Myślę, że ta druga. Bo nie sądzę, aby miała dość – profesjonaliści jej pokroju nie rezygnują ze zmęczenia, z wypalenia, z bezsilności, z poczucia utraty sensu (aczkolwiek każda z tych okoliczności pojawić się może…). Czasem (bardzo rzadko) odchodzą, bo dostali lepszą propozycję. (Ale jaka może być lepsza – rzecznik prasowy, piarowiec, polityk? Toć to zajęcia dla niedorozwiniętych…). Czasem wychodzą z pobudek politycznych, czasem etycznych (bywa, że po lutersku: tu stoję, inaczej nie mogę…). Ale nic z tego się Bundy nie tyczy.
Więc czegoś jej chwilowo zabrakło. Czego? Prawdopodobnie środków wyrazu. Historia urosła jak ciasto w dzieży (przez noc pod lnianą ściereczka, nieoczekiwanie; drożdży za dużo, czy co?). Trzeba było łapać i podstawiać improwizowane formy, foremki, blachy, tortownice, korytka, rynienki . Ale jakoś, chwalić Boga, upiekło się. Jadalne. „Nieczułość” pewnie miała być wielkim reportażem, sagą familijno-plemienną o znacznym zasięgu czasowym i topograficznym niemal takoż. Zebrały się opowieści, relacje, dokumenty, artefakty, fotografie. Zebrali się ludzie i odkryli po trosze. Niemałe to osiągnięcie, zważywszy, iż mówimy o Kaszubach, krainie przez ostatnie stokilkadziesiąt (a może więcej) lat tak poczochranej przez obie historie: tę przez duże H, i tę przez małe h – że typową postawą ekspresyjną tubylców jest dyskretna, milcząca obojętność. Na te okoliczności zważywszy, po prostu mniemam, że się Bundzie lud (może nawet krewniacy, bo ona przecież tamtejsza) pobuntował. Bohaterowie dostrzegli, że ujawnili za dużo, wystawiając się na realne niebezpieczeństwo zdemaskowania, obnażenia. Czego tam unikają jak czorty święconej wody… A zresztą może i sama Martyna Bunda zorientowała się, że czysto reporterskie środki wyrazu, same fakty bez komentarza, bez odrobiny kreacji – nie doniosą opowieści do brzegu. Że jak nie zaprzęgnie wyobraźni, to ugrzęźnie. Bo w reportażu nic zrobić z faktami nie można, a w powieści wszystko. Bo w reportażu, jak to i w życiu, nie wszystkie kawałki do siebie pasują, nie wszystko da się do kupy zestawić, jedno z drugim – bywa – się kłóci… A w literaturze? Kein Problem, Frau Schriftstellerin! Dopasuje się wszystko – to tylko kwestia umiejętnego obracania fragmentów układanki i podszlifowania kantów.
„Nieczułość” to w kategoriach gatunkowych oczywiście tzw. saga (założenie wyjściowe: minimum dwa, lepiej trzy pokolenia, wplątane w tryby historii na kilkadziesiąt lat, najlepiej na sto…). Zorientowana płciowo, czyli w tym przypadku kobieca. W polskiej literaturze późniejszej ery nowożytnej obecna niemal od zawsze. A już na pewno od momentu, gdy w populacji piszących pojawiły się autorki, które postanowiły twórczo zdyskontować swą świadomość odrębności. Oczywiście, żaden to ewenement. Istnieje też równie licznie reprezentowana saga męska. Są też trzecie – sagi międzypłciowe. Autorzy i autorki pierwszych i drugich mają wszakże świadomość, że saga kobieco-męska, prezentująca obiektywnie (lub nie!) całą złożoność natury płci obojga i nieokiełznane bogactwo ich wzajemnych stosunków, to już wyższa szkoła jazdy, dostępna tylko adeptom literatury działającym na najwyższym diapazonie talentu i dysponujących niezmierzoną wręcz pracowitością. Elicie czyli…
A więc saga kobieca, kaszubska terytorialnie i plemiennie, oczywiście niepozbawiona pierwiastka męskiego (czymże byłoby bez niego choćby rozmnażanie…). Ale onże pierwiastek najwyższej próby nie jest (choć się stara…) – wędruje gdzieś, łazi po świecie, interesy ma rozliczne i niefartowne, a jak już zakotwiczy, to bez pożytku wielkiego. Tyle że jest. Można, a nawet należy uprawiać z nim seks, ale pilnować trzeba (no i lepiej, jeśli tych pierwiastków męskich nie jest więcej niż naraz dwa w kupie…). Czasem pierwiastek męski spełnia podstawowe funkcje ekonomiczne. Ale na to bym przesadnie nie liczył, kobieta więcej zmysłu gospodarskiego ma, a i gromadzić potrafi znacznie lepiej… I praktycznie wykorzystać recepturę wiktorii grunwaldzkiej – kto by to pomyślał? Że już nie wspomnę o hodowli osobliwych świń z czarną grzywką, rzekomo prapolskiej rasy czarnopodniebiennej…
Istotnie, faceci – choć w „Nieczułości” istnieją niezaprzeczenie – nie są zwornikami tej historii, nie są pogańskimi kromlechami, przechowującymi metafizyczną siłę plemienia i jego wolę przetrwania. To robią kobiety: kaszubska wieśniaczka Rozela, nieślubna córka służącej we dworze kaszubskiej wieśniaczki Otylii, sama zamężna z Abramem, co to Gdynię budował, no i matka trzech córek – Gerty, Trudy i Ildy. Które to Gerta, Truda i Ilda sumiennie dzielą między siebie trud niemały do tej sagi zapozowania…
Przyznam, że dawno już nie czytałem równie fantastycznego reportażu, ufryzowanego na powieść, albo może powieści zrobionej jak reportaż – piękną, zapomnianą nieco i trudną techniką równoległego, równoczesnego przeplotu wątków, bez silenia się na wzór – ale ot tak. Jaka nić się przędzie, taką się od razu wtka! Kobierzec o zmiennej optyce, naturalnie wybarwiony, zaplamiony, spłowiały, przetarty, drgający, wachlujący jak pawi ogon. Martyna Bunda, gdyby zechciała przesiąść się na stałe do literatury, mogłaby liczyć na jakoweś laury. Po prostu tak już nikt dziś pisać nie umie… Pisarze płci obojga nie mają za sobą dobrej szkoły rzemiosła, uczącej dyscypliny, obróbki słowa rozmaitymi narzędziami, uczącej szanowania cierpliwości czytelnika, kultywującej komunikatywność języka. Po prostu – na ogół nigdy nie byli dziennikarzami, reporterami. Nie mają pojęcia, jak na proces pisania (w wymiarze nie tyleż formalnym, co także intelektualnym) wpływa sama świadomość istnienia upierdliwego kierownika działu czy (uchowaj Boże!) sekretarza redakcji. I to istnienia wieczorem albo najpóźniej jutro rano, a nie po upływie wielu miesięcy od najostateczniejszego z terminów ekspirowania umowy wydawniczej… Tak, praktycznie uprawiane przez kilka, kilkanaście lat dziennikarstwo utalentowanym pisarzom daje wiele nowych możliwości twórczych, a dobrych dziennikarzy czyni potencjalnie lepszymi pisarzami, sprawniej operującymi materią wyobraźni, fikcji fabularnej. Nie wiem, na co definitywnie zdecyduje się Martyna Bunda. Tuszę wszelako, że pozostanie przy dziennikarstwie, przy reportażu i publicystyce, czyniąc w wolnej chwili i z czystej ciekawości wycieczki w stronę literatury.
Lektura „Nieczułości” jest zajęciem zdumiewająco rozkosznym, choć przecie nie jest to romans lekki, łatwy i przyjemny z happy-endem. Cała frajda polega bowiem (może się gruntownie mylę, ale takie odnoszę wrażenie…) na obcowaniu z osobliwą techniką narracji, jakby zaczerpniętą wprost z tytułu. Cóż to bowiem jest – ta nieczułość? To ni mniej, ni więcej, tylko technika… mimikry egzystencjalnej u kaszubskich kobiet, demonstrująca się poprzez niechętne i oszczędne okazywanie uczuć, emocji. Jakichkolwiek. Bunda – Kaszubka przecież nieodrodna – dostosowuje się i praktykuje. W prozie oczywiście. Jest nieczuła – oszczędna, precyzyjna, zbilansowana jak dieta… Przystosowana do świata niebezpiecznego, nie dającego się bez reszty oswoić. Takiego świata, którego z oka spuścić nie można, bo ci wlezie z buciorami pod pierzynę, w głowie zamąci, a mleko nastawione na zsiadłe – wypije na kaca…
Oczywiście bohaterki Bundy – Rozela, Gerta, Truda i Ilda – nie są oschłymi manekinami o kobiecej powierzchowności. Zachowały (i praktykują) zdolność do ekstrawagancji, szaleństwa zgoła. Potrafią kochać, nienawidzić, budować, niszczyć, bić się i poddawać. Są kobietami. Uzbrojonymi. Mało wylewnymi, zgoła milczącymi (jak na słowiańskie standardy). Ale potrafią wołać, gdy czują, że trzeba, że warto. Tylko robią to jakoś tak… Nieczule. Ale wystarczy, by je polubić. Martynę Bundę czytelniczej ciekawości polecam! I dzięki wydawcy za okładkę…
Tomasz Sas
(23 10 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *