Zaślepienie

17 października 2017

Aga Lesiewicz
Zaślepienie
Przekład: Michał Strąkow
Wydawnictwo Insignis Media, Kraków 2017

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Fotografowanie ze skutkiem śmiertelnym

Do czego to doszło… Autorka nosi niewątpliwie polskie nazwisko; imię też może być krajowe – skrócona wersja Agaty, Agnieszki, Agłai, Agrypiny, Augustyny na przykład. A w spisie zaangażowanych oprawców tekstu nagle – tłumacz. Z polskiego na nasze? Nie – pani Aga rzecz swoją napisała po angielsku i wydała w Londynie u Pan Macmillana (a to nie jest pokątny producent pocketbooków w typie pulp fiction; to poważny gracz na rynku prozy popularnej i rozrywkowej…). Po prostu – tam mieszka (od trzydziestu lat) i tam się realizuje, tam zarabia, tam wydaje i se ne vrati. I tak od teraz będzie częściej: literatura tworzona gdzieś w świecie przez korzennych Polaków wprawdzie, ale w językach właściwych dla wybranych kotwicowisk (albo po prostu po angielsku), docierać do nas będzie za pośrednictwem tłumaczeń. Syndrom Conrada upowszechni się znacznie, czego mam nadzieję nie dożyć – warunkowo naturalnie, jeśli równocześnie nie dojdzie do wyrównania poziomów przyswojenia tegoż angielskiego po obu stronach granicy…
Bo weźmy przykład pierwszy z brzegu, czyli powieść pani Lesiewicz. W oryginale nadała swemu dziełu tytuł „Exposure”, czyli… dokładnie odwrotnie, niż to uczynił tłumacz. Czy miał dobry powód? (Nawet jeśli autorka się na taki zabieg zgodziła…). Exposure to fachowy i podstawowy termin fotograficzny (tudzież filmowy). Znaczy tyle co naświetlanie, ekspozycja, wystawienie na działanie – oczywiście światła na rejestrujący materiał światłoczuły (emulsję lub elektroniczną zerojedynkową matrycę). Naświetlanie to proces niezwykle finezyjny, fizycznie subtelny, aczkolwiek całkowicie mierzalny (czas, siła światła, czułość medium odbiorczego, parametry narzędzi optycznych…). Ekspozycja to w gruncie rzeczy istota samego procesu fotografowania, decydująca w stopniu bardziej niż znacznym o jakości technicznej (a czasem paradoksalnie i o sensie…) rejestrowanego obrazu. Autorka użyła terminu ekspozycja, by podkreślić, że jej bohaterka była wystawiona na działanie sugestywnych bodźców, bolesnych dla jej jestestwa, ale nie umiała (mimo podpowiedzi) pokojarzyć. Tłumacz wyruszył na plac z maczugą, wybierając tylko ten aspekt niepokojarzenia, czyli zaślepienie. Sami oceńcie po lekturze, czy słusznie. Ja mam duże wątpliwości; w takich przypadkach na ogół staję po stronie elegancji (może nawet dezynwoltury, gdyby się trafiła…), a nie łopatologicznej dosłowności… Gdyby autorka użyła w tytule innego słówka ze zbliżonej grupy semantycznej (które zresztą pojawia się na str. 306 książki) – obfuscation czyli zaciemnienie; w terminologii software’owej oznacza to zabiegi czyniące kod, program trudniejszym do odczytania – to niezupełnie to samo co szyfrowanie, raczej zacieranie śladów, przeinaczanie wyglądu zewnętrznego składników procesu zapisywania, komend, danych, identyfikatorów – uniemożliwiające wsteczną rekonstrukcję działania kodu, programu itp… O tak, obfuskację dałoby się od biedy (ale tylko od biedy i z równie poważnymi wątpliwościami…) zastąpić tym nieszczęsnym zaślepieniem…
Intryga tego kompothrillera (ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć firmy Apple – miód na moje serce…) jest nader wyrafinowana. Formalnie struktura przekazu jest dość odległa od typowej konstrukcji kryminału: zbrodnia – a po niej śledztwo. W biegu akcji pojawiają się zwłoki gwałtownie doprowadzone do tego stanu, dokonywane są usiłowania zabójstw i inne czynności kryminalne – ale to thriller: klasyczny dreszczowiec psychologiczny z wykorzystaniem motywu stalkingu i zaprzęgnięciem świata wirtualnego (smartfona, poczty, stron www oraz innych gadżetów i elementów…) do stworzenia fałszywej, osaczającej, dręczącej bańki. Tym groźniejszej, bo nie do odróżnienia od prawdziwej, otaczającej każdego z nas przestrzeni, wirtualnej sfery informacyjno-komunikacyjnej. W istocie mamy do czynienia z dylematem, który staje w swoim czasie przed niemal każdym użytkownikiem sieci zachowującym jeszcze zdolność samodzielnego myślenia na poziomie elementarnym (obawiam się zatem, że staje przed mniejszością…). A dylemat wygląda tak: czy to wszystko, co nas otacza w sieci, co do nas przychodzi wirtualnie – to prawda czy fałsz? Odpowiedzi zamkną się między stuprocentową pewnością, że zawartość sieci zgodna jest z rzeczywistością, a stuprocentowym przekonaniem, że to wszystko wykreowana elektronicznie przez cwanego hakera fikcja, zmyła i podpucha.
Kris Ryder, trzydziestokilkuletnia londyńska fotograficzka – z loftem w dobrej dzielnicy, ustabilizowanym życiem osobistym (w tym oczywiście erotycznym; partner od siedmiu lat – francuski streetartowiec Anton, drugi Banksy bez mała), portfelem satysfakcjonujących finansowo zamówień, z wystarczającym wyposażeniem w profesjonalny sprzęt, z dwoma kotami (Pixel i Voxel) i z wyzwoloną z okowów mieszczańskiej poprawności przyszywaną ciotką – właśnie taki dylemat musi zacząć rozwiązywać. I to szybko, bo inaczej zginie (o czym zresztą nie wie; nie została uprzedzona…). Pewnego wieczoru bowiem – po dniu pracowitym i zabójczo męczącym, wysysającym siły (jak to w Londynie latem, gdy pogoda znienacka robi się tropikalna) – dostaje na skrzynkę e-maila z niepokojącym zdjęciem: nawiązującym do sprawy seryjnego mordercy, przy której pracowała, gdy była kiedyś fotografem policyjnym… Tak się zaczyna spirala prześladowań Kris przez wyrafinowanego stalkera. A może mściciela krzywd urojonych? Może przez egzorcystę – wypędzacza grzechów, tropiciela niemoralnych nieprawości, zdrad i sprzeniewierzeń?
Oczywiście o żadnym relacjonowaniu szczegółów nie ma mowy. Przyjemność niewątpliwą (tym razem bez kozery, bez porozumiewawczego mrugania oczkiem) zgłębiania szybko biegnących meandrów intrygi muszę z żalem zostawić czytelnikom. A jest czego żałować… Doprawdy, rzadko miewamy okazję obcowania z tak sprawnie rozpisaną fabułą, z takim bukietem pomysłów, zagadek, zakręconych wątków tudzież niebanalnie zaprojektowanych dekoracji, z bezbłędnie i bez nachalnej ostentacji, dyskretnie poprowadzoną narracją topograficzną… Aga Lesiewicz umie pisać. Technicznie jest niemal bez zarzutu. Intelektualnie (w sensie poziomu zagadki…) chyba też. Naprawdę – ma to wszystko ręce i nogi, dozuje napięcie, pozwala się skupić i bez zniecierpliwienia zmierzać do finału. To są przymioty „ziem rzadkich”, co zapewne bez przynaglania potwierdzą miłośnicy tego typu thrillerów. A warto przy tym wszystkim na uwadze mieć, że pani Aga jest prawie debiutantką; „Zaślepienie” to jej druga dopiero książka na rynku. Pierwsza – „Rebound” (rykoszet?) – nie została jeszcze przetłumaczona. Ale jeśli autorka będzie się dalej doskonalić, Pan Macmillan zrobi doskonały interes, także i ku naszemu, czytelniczemu zadowoleniu.
Właśnie – doskonalić… Z pewną taką ostrożnością (bo w końcu nie wiem – czy wada to, czy tak miało być?) wytknąć chcę niewielkie spłaszczenie napięcia w końcowej scenie kaźni. Sam pomysł zbudowania camery obscury, rzutującej upiorny (bo odwrócony) londyński pejzaż zurbanizowany, jako miejsca zbrodni jest zadowalająco perwersyjny i atrakcyjny – tylko akurat wtedy akcja siada, napięcie spada, didaskalia wymykają się spod kontroli, groza niechcący groteskowa się staje. A zakończenie nieoczywiste – oczywistym się staje. Deus ex machina niemalże się staje. Ale bez negatywnego wpływu na ocenę całości… Aga Lesiewicz da nam zatem jeszcze sporo radości. W oczekiwaniu wszelako nie odkładajcie lektury „Zaślepienia”…
Tomasz Sas
(17 10 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *