Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego

12 czerwca 2017

Łukasz Orbitowski 
Rzeczy utracone. Notatki człowieka posttowarzyskiego
Wydawnictwo Zwierciadło,
Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Auto-da-fé nieczułego wrażliwca

Epitet: nieczuły wrażliwiec, aczkolwiek ma wszelkie atrybuty regularnego oksymoronu, nie jest gierką leksykalną, błyskotliwym paradoksem… To po prostu możliwie wierny zapis statusu emocjonalnego autora Orbitowskiego, definicja kompleksji etycznej rzeczonego. Ewentualnie mógłby być: wrażliwy barbarzyńca… Jeśli słówko „przewrażliwiony” wyda się wam zbyt daleko idące. Ale tak to już jest z Orbitowskim. Słuchacz, kolekcjoner i znawca heavy metalu. Twardziel, w którym o lepsze walczą autokreacje „mena” w stylu i typie Hłaski, Brychta, Wojaczka, Stachury, Maleńczuka, Iredyńskiego albo i Himilsbacha zgoła. A zarazem w tej samej cielesnej powłoce: subtelny marzyciel, wypełniony po dekiel błyskotliwymi metaforami, lirycznymi obrazami, mądrymi aforyzmami, inteligentnymi paradoksami i wrażliwymi konstatacjami… No brylant, no istny cud! (Pamiętacie, z czego to?)
Jedno drugiemu nie przeszkadza, nawet jedno z drugim nie iskrzy. Uzupełniają się. Choć bywa, że i nawzajem redukują się. Ale nie u Orbitowskiego. On wygląda na takiego, co bezapelacyjnie, bez negocjacji sypnie w tytę z piąchy, z glacy, z glana… A jednocześnie z potrzebującym podzieli się ostatnią, wypieszczoną frazą liryczną, myślą strzelistą, egzystencjalnym łkaniem, melancholijnym skowytem bólu istnienia… Taki jest.
„Rzeczy utracone” to typowa dla współczesnej produkcji literackiej składanka. Kto aktualnie nie pisze wielkiej powieści życia, dzieła monumentalnego (z różnych powodów – o tzw. niemocy twórczej nie zapominając…), ten ma umowę z wydawcą prasy czy dysponentem miejsca na internetowym portalu. Umowę na felietony cotygodniowe. Mniej dbający o własne interesy po prostu regularnie piszą w blogu. Idzie o to, że felieton pod wyrobionym, utrwalonym w publicznej przestrzeni nazwiskiem dobrze się sprzedaje (internetowi wydawcy mówią, że ładnie żre…). A potem co dwa lata przychodzi inny wydawca, zbiera do kupy rozproszone płody płochej myśli, robi z nich książkę. Dwuletni urobek starcza na standardowe szesnaście, może osiemnaście arkuszy, co plasuje produkt w kategorii umiarkowanie opłacalnych; stosunek nakładów na prawa, papier, druk, dystrybucję i promocję do spodziewanego zysku ze sprzedaży musi się zamknąć liczbą plus minus 1,6… „Rzeczy utracone” to właśnie egzemplifikacja trendu. Z sieci w książkę…
Tyle że Orbitowski to nie jest komercyjna podpucha. Jego blogowe felietony są jak obłoczki pary wypuszczane przez uchylający się zawór bezpieczeństwa, by zmniejszyć ciśnienie we wrzącym kotle czaszki. On po prostu redukuje nadmiar ekspresji poprzez SŁOWO, choć mógłby przez konsumpcję wielogatunkową używek (jabol, zioło – te rzeczy…), mordobicie, nawalankę w wojnę czołgów na xboxie, stadionowe ustawki kiboli, uprawianie heavy metalu, kompulsywne podróżowanie czy seks tantryczny. Jakoś nie widzę go w figurze medytującego mnicha, fotografa przyrody lub składacza szwajcarskich zegarków. Orbitowski ma zwyczajnie wewnętrzny przymus pisania. Nie należy mylić tego żadną miarą z grafomanią. Ani – nie daj Boże! – z logoreą; to całkiem nie to! To tylko wada – a może nie-wada; raczej genetyczna. Chyba uświadomiona, lecz pewnie jeszcze nie całkiem oswojona.
Gdyby przyszło mi zdefiniować produkt Orbitowskiego, w sensie ścisłym nazwałbym to moralitetem poradnikowym w odcinkach i przypowieściach – dla zaawansowanych solistów, dotkniętych syndromem kosmicznego nieładu… W sensie ogólniejszym zaś – wyznaniem wiary, pociętym na puzzlowe kawałki filozoficznym esejem o zasadzkach egzystencji, o przysposabianiu świata. Roztropnym dla pożytku, roztargnionym dla dyscypliny, mądrym ku pamięci, idiotom dla… Nie. Idioci niech lepiej tego nie czytają! Nadmiar bodźców u niewprawionych do takiej lektury może bowiem spowodować mimowolne częstoskurcze mięśni okrężnych i inne objawy epileptyczne. A na to autor ani wydawca pozwolić sobie nie mogą – z braku środków na asekurację od następstw nieszczęśliwych wypadków bądź wypłatę odszkodowań dla ofiar. Albo – na odpowiedzialność cywilną za czyn niedozwolony z artykułu 415 kodeksu cywilnego („Kto z winy swej wyrządził drugiemu szkodę, obowiązany jest do jej naprawienia.”)… W zasadzie bowiem łatwo byłoby winę umyślną (w sensie, że chciał tego dopiąć…) Orbitowskiemu dowieść, gdyby doszło do trwałych uszkodzeń mózgowia u jego nieostrzeżonych w porę czytelników o niższym IQ, słabszej konstrukcji psychicznej i z trudem wiążących koniec z końcem. W skomplikowanej sieci neuronów…
Orbitowski w zasadzie boryka się ze swą „pisarskością”, z syndromem nie tyle wyobcowania, co odrębności, swojskości – nieswojskości. Chce sobie wytłumaczyć, co go gnębi, co gna i dlaczego. Nie jest ekshibicjonistą ani cynicznym reklamiarzem. Nie szuka urody tekstu, nie da sobie łapy obciąć za błyskotliwy paradoks, dający sławę u hipsterskiej gawiedzi. Nie leży mu nieustanna, narcystyczna promocja. (A może się mylę; może troszkę leży?) Pisanie go męczy, wszystko inne wkurwia, ale nie umie przestać. Wie jak, ale nie umie… Bo to pułapka bez wyjścia. Dobrego wyjścia – nie w ogóle… Panie Łukaszu, życie w niewoli słów wcale nie jest takie złe. Można przywyknąć.
Z Orbitowskim niemal wszystko mnie dzieli. Różnica wieku (mam syna młodszego od niego tylko o rok), wykształcenia, miejsca urodzenia. Inne konotacje, afiliacje, formacje, pasje, imponderabilia i dekoracje. Ale on jest mój. Czuję tożsamo. Wyjąwszy heavy metal (mnie uspokaja Mahler, Alosza Awdiejew i Sztywny Pal Azji…). Pominąwszy tę drobną różnicę, lekturę rekomenduję z ukontentowaniem.
Tomasz Sas
(12 06 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *