John Grisham
Demaskator
Przekład: Andrzej Szulc, Anna Dobrzańska
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5
Firma wciąż ma klienta, choć pelikany odleciały
śladem samotnego wilka na górę bezprawia…
Firma „John Grisham Incorporated” od 1988 roku kręci na wysokich obrotach jak dobrze posmarowana taśma produkcyjna; wypluła już 36 tomów kryminalno-sensacyjno-prawniczego opus magnum, co daje wysoką średnią: mniej więcej jeden i ćwierć tomu rocznie. Dość, by utrzymać renomę… Więcej – to już zatrącałoby o narcystyczną grafomanię. Mniej – o lenistwo i rentierskie odcinanie kuponów. Więc firma Grisham Inc. zasuwa regularnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Bo z czasem do polityki produkcyjnej firmy Grisham Inc. byłoby można dostosować anegdotkę z epoki wielkich budów socjalizmu, gdy to na widok biegających po długich pochylniach z desek chłoporobotników z taczkami zafascynowany reporter podsuwa sitko majstrowi z pytaniem: – Ale tempo, nie? Na co majster: – No; tak zapierdalamy, że nie ma czasu taczek załadować!
No więc firma Grisham Inc. ostatnimi czasy tak właśnie wygląda – ruch jest, ale taczki puste… O ile „Czas zabijania”, „Raport Pelikana”, „Zaklinacz deszczu”, „Firma” i „Klient” to arcydzieła gatunku – o tyle nowsze produkty już nie zalecają się ani taką fantazją, ani takim mistrzostwem snucia intrygi i opowiadania, ani taką formą (nawet językową…) wreszcie. Taśma sunie, reputacja trwa, ale produkty już nie takie delikatesowe. Powiedzmy sobie, że nie tylko firma Grisham Inc. cierpi na syndrom wypalenia; to zjawisko typowe w biznesie literatury popularnej. Z tym „Demaskatorem” jest dokładnie tak samo… Pusta taczka. No, prawie. Ale prawie w tym przypadku robi niewielką różnicę.
Surowiec wyjściowy, z którego Grisham lepi swoje fabuły, to amerykański system prawa. Z uwzględnieniem szczególnym praktycznych aspektów jego stosowania przez państwo (czyli władze federalne), stany, gminy, obywateli i sądy – obsługiwane prze milionową armię zawodowych (a w niektórych przypadkach dodatkowo licencjonowanych) pośredników, w uproszczeniu zwanych prawnikami. Stosunek obywateli do tej rzeszy jurydycznych profesjonalistów jest w najwyższym stopniu ambiwalentny. Choć niektórzy (w tym i sami prawnicy) mniemają, że może jednak nacechowany ujemnie… Idealnie obrazuje to popularna anegdota: – Co to jest? Tysiąc prawników spętanych łańcuchami na dnie morza? – Nie mam pojęcia; ale dobrze się zaczyna!
Istota wszakże stosunków między obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej a obowiązującym w ich państwie prawem nie ma nic wspólnego ze stosunkiem obywateli do prawnych pośredników. Ten drugi może być podszyty nieufnością, zazdrością (status materialny prawników na ogół jest wyższy niż średnia krajowa), wściekłością (gdy się przegrywa proces albo tylko płaci rachunki…). Ale na stosunek do litery prawa w zasadzie to się nie przenosi. Prawo traktowane jest z szacunkiem, który się wpaja dzieciakom od podstawówki. Na podstawie – jakże by inaczej… – Deklaracji Niepodległości. Bo to jest nasze prawo, przez nas samych ustanowione. Nikt nam z zewnątrz niczego narzucić nie może, a ograniczenia służą tylko wspólnemu dobru… I tyle. Amerykanie na ogół święcie w to wierzą. Wyjąwszy może lokatorów cel śmierci i tych cwaniaczków, którzy ze sportowym zacięciem unikają płacenia podatków…
W realiach USA materia prawna jest obfitym, niewysychającym nigdy tworzywem literatury sensacyjnej i kryminalnej, scenariuszy filmowych (dość wspomnieć arcydzieło nad arcydziełami, czyli „Dwunastu gniewnych ludzi”…) i seriali telewizyjnych. Dzieje się tak dlatego, że nie tylko ustawodawcy, ale przede wszystkim sądy w wyrokach ustanawiają zasady procedowania i interpretowania prawa. Dlatego studiowanie prawa w tamtych realiach to przede wszystkim wkuwanie tysięcy sentencji wyroków, które stały się powszechnie obowiązującymi normami postępowania. Nie znajdzie się chyba w USA ani jednego prawnika, który obudzony z głębokiego, pijackiego snu na kacu nie wiedziałby, o co chodzi w sprawie Mirandy (wyrok Sądu Najwyższego, oddalający dowód z przyznania się do winy, jeśli przedtem podejrzany nie został prawidłowo poinformowany o przysługujących mu prawach…). I w setkach, nawet tysiącach innych wyroków… Z tego można pisać wielką i mniejszą literaturę. Co też amerykańscy autorzy z lubością czynią. Wystarczy pogrzebać w publicznie i powszechnie dostępnych archiwach sądowych…
U podstaw intrygi „Demaskatora” leży ustawa stanowej legislatury Florydy (wraz z wywiedzionymi z niej precedensowymi rozstrzygnięciami sądów) o tzw. sygnalistach (po angielsku whistler albo whistleblower). U nas, w myślowym skrócie zrozumiałym dla wszystkich, nazwano by ją prawem o delatorach, donosicielach lub gorzej jeszcze – kapusiach… W tym skrócie idzie o to, że każdy, kto skutecznie doniesie o korupcji, przekręcie podatkowym, celnym czy jakimkolwiek innym czynie zabronionym, a mającym swój wymiar materialny, ma prawo do nagrody, ustanowionej przez sąd z funduszy pochodzących z tego przestępstwa i skonfiskowanych w trybie procesowym… Fajny przepis, nieprawdaż? Tak więc pewien prawnik, reprezentując anonimowego funkcjonariusza publicznego, wnosi skargę do stanowej Komisji Dyscyplinarnej Sędziów (coś podobnego do tego organu projektują i u nas…), jakoby jeden z sędziów za pieniądze wydawał wyroki umożliwiające niczym nieskrępowane działanie organizacji przestępczej – zapewne mafii – do spółki z pewnym plemieniem Indian, bo dotyczy to szczególnego prawa rdzennych mieszkańców USA do organizowania i prowadzenia gier hazardowych. Czyli kasyn po prostu… W grę zatem wchodzą miliony do wzięcia dla „sygnalisty” i jego wspólników…
Początek niezły, zapowiada teoretycznie ostrą jazdę – są bowiem w intrydze możliwości nie tylko ściśle jurydyczne. A Grisham zawsze potrafił (jak chciał i umiał…) snuć misterne wywody prawnicze, zaskakująco rozwiązywać dylematy proceduralne, bo amerykańskie prawo pozwala na dziwaczną (z europejskiego punktu widzenia) ekwilibrystykę procesową i pozaprocesową. Ale potencjał sensacyjny też niemały: w końcu to mafia, a więc mafijny modus operandi… Wynajęci zabójcy, zastraszanie i uciszanie świadków, eliminacja funkcjonariuszy śledczych w pięknych okolicznościach przyrody (plaże i kurorty Florydy plus bagienne wnętrze półwyspu) A jeszcze do tego tajemniczy świat indiańskich rezerwatów i jego niepokojąca odmienność prawna… Razem daje to gigantyczne możliwości fabularne. Rzecz w tym jednak, że Grisham jakoś mało ochotnie z nich korzysta… Oczywiście porcja sensacji, napięcia, tajemnic, zbrodni, pościgów, przekrętów jest na swoim miejscu, ale jakaś taka rachityczna. Kudy jej tam do napięcia takiego „Klienta” czy „Firmy”. Że o „Raporcie Pelikana” czy nieco jednak nudniejszym „Wezwaniu” już nie wspomnę…
Wiele zatem wskazuje na to, że fabryka Grishama, aczkolwiek pracuje w swoim naturalnym tempie, cierpi poważnie na spadek jakości – już to z powodu wyeksploatowania maszyny, zmęczenia majstra i obniżenia standardów kontroli jakości, która najwyraźniej albo patrzy przez palce, albo w ogóle została wyeliminowana… Marka niby wciąż ta sama, a wygląda, jakby produkcję przenieśli do Chin i oddali w ręce anonimowych układaczy słów ściśle według rysunków technicznych – tyle że opisanych zbyt małymi, niewyraźnymi literkami i symbolami, jak na intelektualne możliwości nieznających angielskiego montażystów. Szkoda…
Tomasz Sas
(2 04 2017)
Brak komentarzy