Stanisław Lem
Ogród ciemności i inne opowiadania
Wybór Tomasz Lem
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Rekomendacja: 7/7
Ocena okładki: 4/5
Syn na tropie czyli sentimental journey
Gdybym to ja miał zrobić wybór z krótszych form Lema (z zaleceniem, bym kierował się osobistymi emocjami), zacząłbym od pierwszego teksu Stanisława Lema, z jakim się zetknąłem. To było opowiadanie z cyklu Pirxowskiego: „Terminus” – drukowane w trzech odcinkach w miesięczniku „Młody technik” (rozumiecie ten wielodniowy ból oczekiwania na ciąg dalszy?) bodajże w lutym, marcu i kwietniu 1960 roku. Powód jest oczywisty i sentymentalny: pierwszy przeczytany Lem… A do tego dobry. Zapamiętany na zawsze.
Na szczęście nikt mnie o zdanie nie pytał – jednego z setek anonimowych lemologów i lemofilów (raczej z naciskiem na to drugie lemo-). Wydawca zupełnie słusznie, trafnie i przewidująco zaufał synowskiej miłości, emocji, erudycji i intelektualnej uczciwości. Tomasz Lem – skądinąd autor synowskich wspomnień parabiograficznych „Awantury na tle powszechnego ciążenia” – okazał się czułym spadkobiercą…
Synowska antologia rozpoczyna się tekstem fundamentalnym, wręcz założycielskim dla Tomasza Lema. Twierdzi on bowiem, iż opowiadanie „Ogród ciemności”, wydrukowane w „Tygodniku Powszechnym” w 1947 roku, jest bezpośrednią przyczyną sprawczą poznania się rodziców. Innymi słowy: dzięki lekturze panna Barbara Leśniak, studentka medycyny w Krakowie, zainteresowała się starszym o parę lat niejakim Stanisławem Lemem, repatriantem ze Lwowa, podówczas także studentem medycyny w Krakowie. Wprawdzie zdaniem biografów pisarza Barbara i Stanisław w sensie towarzyskim (i ścisłym) poznali się w roku 1949, a ślub wzięli w 1953 roku, ale lektura wcześniej opublikowanego opowiadania niedoszłego medyka i aspirującego literata mogła w tym procesie „poznawczym” odegrać istotną rolę. Czemu nie? Temu, że to słabe opowiadanie jest, chociaż zapowiadające (nadal jednak niezbyt donośnie), iż autor zadatki na geniusza ma? No miał, zaprzeczyć się nie da, ale w „Ogrodzie ciemności” jeszcze tego nie widać. Chociaż pomysł fabularny jakiś tam jest, trochę złożona konstrukcja też, pojawia się nawet słowo astronauta, co 1947 roku rozpowszechnione nie było… Jeśli zatem nie ma powodu, by nie wierzyć Tomaszowi Lemowi (ja akurat mu wierzę, ale to bez znaczenia) to zaiste wielka być musiała siła uczucia Barbary Leśniak, a jej intuicja – jeszcze większa, wręcz oszałamiająco genialna. Z tym, że długo nie musiała czekać na weryfikację. W 1948 roku Lem napisał „Szpital Przemienienia” – zaskakująco dojrzałą, bardzo osobistą (zapewne w znacznym stopniu autobiograficzną, choć ten akurat aspekt zamaskowany jest…) powieść rozliczeniową. Nie tyle z własnym życiem, co z problemem Zagłady. Przepracowanym, ale skrycie, bez afiszowania się. Ale… nikt (prawie) o tym nie wiedział, bo „Szpital…” ukazał się dopiero w 1955 roku (jako część spreparowanej dla potrzeb tzw. realizmu socjalistycznego trylogii), a samodzielnie i bez wydawniczych ingerencji dopiero w 1975 roku… Ale to inna historia.
Zatem otwarcie antologii ciekawe, jakby przedlemowskie, niczego jeszcze nie zwiastujące. Zresztą sam Lem nie pozwalał wznawiać tych swoich juveniliów. Tomasz Lem uczynił wyłom w woli ojca, by (wyjątkowo!) zadośćuczynić pamięci mamy. Ale po tytułowym „Ogrodzie…” mamy już wybór Lema jak się patrzy. Jest jeden „pirx”, czyli „Ananke” – o wykryciu przez komandora Pirxa przyczyny katastrofy podchodzącego do lądowania na Marsie prototypowego transportowca (z przetrenowanym komputerem, którego „nauczycielem” procedur latania był akurat chorobliwy perfekcjonista z zdiagnozowaną nerwicą natręctw…). Są opowiastki w zasadzie przyczynkarskie – o niektórych aspektach nieoczekiwanych reakcji ludzkiego umysłu w zetknięciu się z problemami naukowych odkryć i nieprzewidzianych efektów ubocznych stosowania komputerowych programów samouczących się („Prawda” i „Sto trzydzieści siedem sekund”). Są fikcyjne przedmowy i fikcyjne recenzje z książek nieistniejących – coś w rodzaju literackiej i filozoficznej specjalności Lema (choć nie tylko on jeden uprawiał ten gatunek…). Z tomu „Doskonała próżnia”, który w 1971 roku zaskoczył lemologów, pochodzą dwa takie apokryfy: recenzja z dzieła niejakiego Cezara (albo Benedykta) Kouski o naukowej niemożności futurologii i stawiania prognoz oraz recenzja rzekomej utopii niejakiego Zellermanna „Gruppenführer Louis XVI” (o nazistowskim bogatym uciekinierze z III Rzeszy, który w południowoamerykańskiej dżungli założył sobie dwór na wzór królewskiej Francji). Trzeci, poznawczo chyba najcenniejszy, pochodzi z wydanej w 1984 roku„Prowokacji” – to apokryficzna recenzja z dzieła historycznego (oczywiście również nieistniejącego…) niejakiego Horsta Aspernicusa „Der Völkermord” – oczywiście o ludobójstwie, z uwzględnieniem szczególnym „der Endlösung der Judenfrage” czyli ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. To, co Lem pisze o kulturowym aspekcie ludobójstwa w świetle estetyki kiczu i procesu kreacji, naprawdę mogło krytykom namieszać w głowach, nawykłych do utrwalonego w powszechnym pojęciu znaku równania między Lemem a gatunkiem science fiction. Pisarz science fiction to z grubsza patrząc technologia podboju Kosmosu, towarzyszące jej aspekty ludzkie, jak samotność, izolacja, kontrola instynktów i cała gigantyczna reszta psychopatologii kosmicznej, wynaturzeń i zagrożeń procesu eksploracji Wszechświata. To wreszcie fascynujący (z punktu widzenia możliwości i granic wyobraźni twórczej) obszar Kontaktu (z obcymi cywilizacjami, ma się rozumieć…). Autor „Solaris”- jednej z najwybitniejszych powieści literatury światowej XX wieku – wdrożył lemologów i krytyków do zaszufladkowania. A tu nagle taki szpas: Lem to filozof, etyk, moralista, historyk myśli ludzkiej – o niebagatelnej głębi oryginalnej refleksji. Inne miary musiały pójść w ruch, a tego uczeni w piśmie krytycy nie lubią…
Słusznie zatem Tomasz Lem wstawił do antologii te apokryfy, a już mnie całkiem prywatnie radość zrobił, przypominając czwarty z nich: recenzję dzieła niezidentyfikowanych autorów, podpisanych jako J. Johnson i S. Johnson – „On human minute”. To cały Lem – z jego sarkazmem, kpiną z „wielkich” idei, wywracaniem na nice, konstruowaniem ad hoc osobliwej logiki, semantyki, nawet metodologii – a potem zostawiającego nas z całym tym bajzlem poznawczym, unoszącego z zamętu chichot „szkudnego” psotnika, rzucającego przez ramie sowizdrzalskie „no i co mi zrobicie?”. Przypomnę w skrócie, o co chodziło Johnsonom: otóż podjęli oni trud opisania jednej minuty w życiu każdego z mieszkańców globu (minuty jednoczesnej!), w postaci zapisów tabelarycznych uzupełnionych informacją statystyczną (na przykład informacją, że śmierć z przejedzenia w jednej i tej samej minucie zdarza się obywatelom Ziemi 119 tysięcy razy rzadziej niż śmierć głodowa…). Recenzja Lema jest klasycznym persyflażem – i to do kwadratu, a wyprawa intelektualna, by odczytać ukryte znaczenia – ba, sensy egzystencjalne wywodów recenzenta z małpią poczynionych powagą – to przyjemność wyższego rzędu, którą każdemu lemologowi zalecam, ordynuję zgoła.
Poza tym na pokładzie frachtowca „LEM” układacz antologii z synowską odpowiedzialnością zasztauował sporo drobnicy spod znaku podróży Ijona Tichego oraz opowieści o przygodach arcykosmicznego konstruktora Trurla i jego przyjaciela Klapaucjusza (jest oczywiście moje ukochane „Kobyszczę”…). Bez tej erupcji baśniowej fantazji (osobliwie onomastycznej, słowotwórczej i filozoficznej) Lema by nie było. Albo zostałby tuzinkowym pisarzem rozrywkowym. Dziedzinę science fiction wcale liczni krytycy chętnie napiętnowaliby tym szyldem, ochoczo pozbywając się problemu, czyli konieczności rzetelnego jej potraktowania… Ale Lem się nam zdarzył: szyderca, ironista, przenikliwy przy tym badacz przyszłości, naznaczony nieoznaczonością, uwiedziony kosmogonią przypadku… I co z takim robić? Czytać, myśleć, czcić. I kwestionować – jeśli potraficie… Owocnej w tym względzie lektury!
Tomasz Sas
(2 11 2017)
Brak komentarzy