Quo v AI dis

24 grudnia 2025

Andrzej Dragan   
Quo vAIdis
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2025

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Życie jak sztuczny miód…

Z tak zwaną sztuczną inteligencją świadomie wszedłem w interakcję tylko raz – notabene w tym blogu. Otóż postawiłem przed ChatemGPT zadanie, by rozwiązał dylemat egzystencjalny: zjeść ciastko i mieć ciastko. Chat zgłupiał (a może od początku był głupi?) i wdał się w rozważania… dietetyczne; zapewne z tej branży miał najwięcej szkolących algorytmów i podpowiedzi. Natomiast na pewno nie znał najprostszego rozwiązania – by nie rzec: prostackiego. Zjeść ciastko i mieć ciastko? Kupić dwa!

Od tamtego eksperymentu nie zadaję się świadomie z tzw. sztuczną inteligencją – moja własna, i ta wrodzona, i ta nabyta – całkowicie zaspokaja moje bieżące potrzeby intelektualne. Robi to dostatecznie szybko, zadowalająco w kwestii sensu oraz rozróżniania między prawdą a fałszem. Więc na cholerę mi sztuczna inteligencja? Że jest szybsza? Ale mnie się nigdzie nie spieszy. Że więcej ogarnia za jednym zamachem? Być może – ale ile w tym sensu, a ile pobocznego gówna? I jak odróżnić jedno od drugiego? W każdym bądź razie sztuczna inteligencja jest bardziej potrzebna tam, gdzie własnej nie staje… A mnie póki co staje – Wysoka Izbo (z kogo to cytat lekuchno sparafrazowany?). A do tego, by czytać, rozumieć i polecać księgi – sztucznej inteligencji nie potrza, oj – nie potrza. Wprost przeciwnie – tylko by przeszkadzała. Tak, jak to się dzieje dziś przy pisaniu książek z udziałem chatów i botów. Czego dowody coraz liczniejsze przebijają się do świadomości tzw. opinii publicznej.

Ale jako tzw. fakt społeczny sztuczna inteligencja istnieje ewidentnie i rozpycha się coraz bardziej. Codziennie jesteśmy bombardowani informacjami o poszerzającym się spektrum możliwości ChatówGPT i innych, bardziej wyspecjalizowanych „inteligentnych maszyn”. Bariera, wyznaczona przez sławny Test Turinga, została w pewnym sensie obalona. Co więcej: podobno programy komputerowe same wykonują zadania, które wymagałyby od człowieka (gdyby mu je postawiono…) posłużenia się inteligencją. Człowieka od maszyny podobno nie sposób już na pierwszy rzut oka odróżnić. Chyba że przy pomocy subtelnych i wyrafinowanych narzędzi analityczno-matematycznych jeszcze tym razem uda się udowodnić, że program jest tylko genialnym imitatorem-naśladowcą – a nie integralnym twórcą. To znaczy zrobi coś, czego nie był pierwej nauczony… Jeśli zrobi cokolwiek sam z siebie – dowiedzie tym samym, że sztuczna inteligencja istnieje. Tak długo, jak to nie nastąpi, używanie skrótu AI (artificial intelligence) jest publicystycznym nadużyciem.

Na razie więc sytuacja jest płynna, a dylemat istnienia tzw. sztucznej inteligencji ciągle rozstrzyga się bardziej na płaszczyźnie przewidywania jej możliwości niż obserwowania tychże możliwości w działaniu. W istocie bowiem sztuczna inteligencja to nadal sieci neuronowe, agregaty i modele językowe, karmione do przesytu całym dającym się zwerbalizować dorobkiem intelektualnym ludzkości. Z tym, że oczywiście nie chodzi tu o bezrefleksyjne: masz, żryj… Chodzi o trening – czyli odczytywanie, nauczenie się najbardziej prawdopodobnej kolejności słów w zdaniu – na wzór mowy ludzkiej, aby człowiek zrozumiał sens przekazu. Innymi słowy: imitacja, naśladownictwo, kontaminacja, kompilacja czy cokolwiek jeszcze innego – ale nie proces twórczy, czyli coś z niczego. Sztuczna inteligencja m u s i być wprzódy nauczona i przećwiczona z tego, o czym ma odpowiadać – najlepiej tak, jakby sama wszystko wymyśliła. Człowiek n i e  m u s i.

A zatem o inteligencji porozmawiamy wtedy, gdy maszyna – prawidłowo i zgodnie ze statystycznie prawdopodobnymi algorytmami wyedukowana – udzieli odpowiedzi o treści i sensie spoza „masy treningowej”. Albo gdy zgoła zacznie odpowiadać sama z siebie w sposób twórczy na nigdy niezadane przez nikogo pytania. Już widzę oczyma duszy drukarkę wypluwającą bez rozkazu setki stron z autonomicznymi, maszynowymi przemyśleniami albo komputer wyświetlający na ekranie sam z siebie wezwania do dialogu albo polecenia do serwomechanizmów sterujących zaworami w takiej na przykład elektrowni jądrowej. W takim sensie mamy do czynienia z inteligencją – gdy to coś myśli twórczo bez żadnej widocznej przyczyny zewnętrznej, bez komendy.

Podobno takie przypadki się już zdarzają, a twórcy modeli oraz sieci sztucznych inteligencji lekko są skonfundowani – a niektórzy przestraszeni. Jak uczeń czarnoksiężnika. Nie mam pojęcia, czy tak jest – nie śledzę na bieżąco. Podobnie jak nie robi tego znakomita większość ludzi, którzy choćby naskórkowo są świadomi dylematów sztucznej inteligencji. Dowiadujemy się tylko (na razie głównie w trybie sensacji medialnych) o rosnącym udziale sztucznej inteligencji w procederze fałszowania rzeczywistości. Niektórym się to podoba – innym (większości, mam nadzieję) nie. Lecz nic z tego nie wynika. Sztuczna inteligencja nie jest objęta nadzorem kontrolnym opinii publicznej.

Podobnie jak nie jest nim objęty lawinowo rosnący sektor wynajmowania chatów do roli powiernika, spowiednika, towarzysza życia nieledwie, doradcy i superwizora, terapeuty. Niektórzy badacze donoszą, że już niemal co trzeci nasz rodak regularnie gada ze „swoim” chatem (w populacji tzw. młodzieży, czyli do jakichś 30 – 35 lat życia, udział regularnych rozmówców sztucznej inteligencji jest znacząco wyższy…), zaniedbując i pozostawiając w stanie szczątkowym normalne relacje rodzinne, sąsiedzkie i inne terytorialne, rówieśnicze, przyjacielskie czy wzorcotwórcze typu mistrz – uczeń. Co to oznacza? Nic – poza tym, że AI uczestniczy coraz intensywniej w naszym życiu, podczas gdy wciąż niewiele wiemy (lub zgoła nic) o jej naturze, potencjale i rozwoju.

I do tego przyda się lektura dzieła profesora Dragana – krytyczno-sceptyczno-entuzjastycznego insidera procesu pojawiania się AI w naszej rzeczywistości. Dragan nas poprowadzi… Nie chciałbym wyjść na zgreda, ale osobiście się w tę drogę nie wybieram. Nie potrzebuję sztucznej inteligencji do niczego, ani nie chcę, bo ona cokolwiek za mnie robiła. Nie znalazłbym (bo po prawdzie wcale go nie szukam) osobistego zastosowania dla maszynowego systemu przetwarzania danych, którego zadaniem jest szukanie analogii między słowami (a konkretniej: między bitami informacji) po to, by udanie móc symulować pracę ludzkiego intelektu.

Owszem – eksperyment treningowy z odróżnianiem kotków od piesków (czy tam na odwrót) wydaje się interesujący, a to ze względu na podobno pojawiający się zastanawiający, a nawet zaskakujący rezultat końcowy. Otóż maszyna nakarmiona dziesiątkami tysięcy zdjęć piesków i kotków, mimo kiepskich wyników segregacyjnych na początku pracy, w miarę powiększania się puli przeanalizowanych zdjęć osiąga coraz lepsze rezultaty, robi coraz mniej błędów przy odróżnianiu jednych zwierzątek od drugich. Gdy kończy pracę, jej rezultat okazuje się zadowalający, z marginesem błędu do zaakceptowania, a w istocie pomijalnym. Co więcej: gdy tak wytrenowanej maszynie pokażemy nowe zdjęcie, którego nigdy przedtem nie widziała, podobno prawie bezbłędnie przyporządkuje je do właściwego zbioru. I czego to dowodzi? Że trening czyni mistrza?

A czy to się do czegoś przyda? No pewnie – szachistom, brydżystom, pokerzystom. I w ogóle graczom. Ogólnie przyda się do porządkowania. Myśli ludzkiej na przykład. Widzę bowiem oto AI jako gigantyczną interaktywną bibliotekę rozumu z włączoną funkcją prostowania ścieżek. Oczywiście pomocniczo – bo czymże byłby postęp bez błądzenia po manowcach, bez robienia głupstw, bez wolności do mylenia się ustawicznego? Taki postęp byłby zaprogramowanym, liniowym rozwojem kroczek po kroczku, przewidywalnym i zaplanowanym. Bez szczeliny dla odrobiny szaleństwa, bez tej podniecającej konwersacji przeciwstawnych poglądów. W postępie sterowanym przez sztuczną inteligencję nie byłoby miejsca ani okazji, by jakiś nowy Archimedes krzyknął: heureka!

W matematyce najbardziej lubię ten moment, gdy matematyka przestaje liczyć, a zaczyna przypuszczać. Przestaje liczyć, bo to za trudne, za długo trwa i zajmuje za dużo miejsca (mocy obliczeniowych). Zamiast liczenia można przecież zacząć przypuszczać, jaki mógłby być wynik, z dużym (czyli akceptowalnym) prawdopodobieństwem zbliżenia się do prawdy – na podstawie samoredukujących się (od niepoliczalnej zgoła wielości do jednej) przesłanek – wywiedzionych racjonalnie albo nawet stochastycznie. Przy pomocy metod probabilistycznych, pożyczonych ze spektrum gier losowych o dużej liczbie zmiennych czynników – na przykład z ruletki (sama metoda nazywa się Monte Carlo) – można użytecznie i prawie na pozór prawdziwie przybliżyć się do oczekiwanego wyniku (na przykład utrzymując się w tym samym rzędzie wielkości, blisko teoretycznie osiągalnego, ale zbyt fatygującego obliczenia ściśle arytmetycznego).

Sztucznej inteligencji w to graj. Zwolniona z rygoru liczenia, mogłaby się rozwinąć jako ten fijołecek leśny. No i kiedyś się rozwinie – zobaczycie. Ale czy wtedy zrozumiecie, co się stało? Czy nie zabraknie indywidualnego aparatu krytycznego, powalającego rozeznać, co dobre, a co złe? Mam nadzieję, że nie. Sami rozpętaliśmy to szaleństwo, sami sobie musimy poradzić.

Tomasz Sas
(24 12 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *