Bernard Newman 
Rowerem na Wschód 1937
Przełożyła Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2025
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Pedałujący szpieg
Dotarliśmy do końca – w zasadzie wróć! – do początków osobliwej szpiegowskiej epopei europejskiej, jaką na użytek służb informacyjnych brytyjskiego Foreign Office (czyli wywiadu – bądźmy szczerzy) prokurował w latach 30. ubiegłego stulecia niejaki Bernard Newman – angielski pisarz i obieżyświat (dziś uprzejmie nazywa się takiego podróżnikiem). Newman – syn farmera i handlarza bydłem (a przy okazji – cioteczny wnuk płodnej i popularnej XIX-wiecznej pisarki Mary Ann Evans, znanej pod męskim pseudonimem George Eliot), urodzony hrabstwie Leicester i dość gruntownie wykształcony – był jednym z licznego i chwalebnego grona wolontariuszy… brytyjskiego wywiadu. Słowa „wolontariusz” używam świadomie, by opisać status Newmana: nie był wyszkolonym funkcjonariuszem, nie pozostawał w żadnym stosunku służbowym ze strukturami Foreign Office ani nie pobierał wynagrodzenia. Po prostu – wiedziony patriotycznym obowiązkiem informował odpowiednie urzędy o wszystkim, co mu się wydało interesujące. Z potrzeby serca i rozumu, dzięki obywatelskiej edukacji, dobrowolnie – a nie skuszony wynagrodzeniem, wizją wywyższenia, uprzywilejowania czy przestraszony szantażem. Ot, tak…
Na szczęście dla obu stron tego osobliwego, dorozumianego kontraktu (zawartego z miłości do ojczyzny i w pełnym zrozumieniu jej potrzeb) Newman miał sporo do opowiedzenia. Ten skromnie uposażony szeregowy urzędnik ministerium pracy miał niezbyt jeszcze rozpowszechnione (wobec stanu dzisiejszego) hobby – ujeżdżanie welocypedu mianowicie. I to po drogach tudzież ścieżkach krain nader egzotycznych w pojęciu zwyczajnego Brytyjczyka. Newman mianowicie upodobał sobie pedałowanie po Europie. Dosłownie: brał urlop latem i na rowerze przemierzał wciąż słabo rozpoznane rewiry europejskiego kontynentu (i nie tylko). Obserwował, rozmawiał z ludźmi, zapisywał i zapamiętywał istotne i mniej ważne informacje, węszył, oceniał, podpytywał. I pisał. Bo rowerowe hobby to jedno, a reporterskie pisarstwo – to drugie z wędrowniczych wcieleń Newmana.
Kwalifikacje wywiadowcze zapewne miał. Przecież karierę w tajnych służbach Ich Królewskich Mości zaczynał jako… uchol. Był podoficerem w formacjach BEF czyli brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego na kontynencie (pierwszą wojnę światową skończył chwalebnie w stopniu sierżanta sztabowego), ale dowództwo postanowiło wykorzystać jego nieprzeciętne zdolności językowe, w tym płynną znajomość francuskiego. Wojnę zatem spędzał nie w okopach, ale na… długich urlopach w Paryżu, z kontrwywiadowczym zadaniem podsłuchiwania, czy żołnierze BEF i ich francuscy towarzysze broni nie są przypadkiem zanadto gadatliwi i nie zdradzają tajemnic wojskowych tudzież plotek z frontu. To oznacza, że umiał słuchać, podpuszczać do szczerej rozmowy, ciągnąć za język – kwalifikacje w sam raz, by radzić sobie we wschodnioeuropejskim interiorze, gdzie prawdziwi brytyjscy dżentelmeni w służbie wywiadu raczej nie mieli czego szukać. Bo nie potrafili; choć nieoficjalnie podziwiali pułkownika Lawrence’a, to niewielu z nich potrafiło zniknąć w tłumie i w ogóle rozwinąć zdolności mimetyczne.
Ale Newman? Ekscentryczny Angol w krótkich spodenkach, pedałujący na rowerze po szutrowych, pylistych albo błotnistych traktach Europy? Wzbudzał co najwyżej sympatię, krótkotrwałe zainteresowanie, z nutką niewymuszonego podziwu. Ot, dziwak w śmiesznym kapelutku, którego jednośladowy, dwukołowy rumak wabił się Charlie. W takim maskowaniu bystry wywiadowca odbył w międzywojniu wiele podróży, przekręcił tysiące kilometrów, zrobił tysiące zdjęć, przeprowadził niepoliczalną masę rozmów z napotkanymi po drodze „figurantami” – od niemieckich… nudystów i besarabskich pastuchów po książąt krwi. A legendę dla swego hobby obmyślił pierwszorzędną. Oto został pisarzem, reporterem, podróżnikiem głoszącym publiczne odczyty, wykłady o swych obserwacjach, przygodach i spostrzeżeniach. Pomysł genialny, odsuwający wszelkie zarzuty i wątpliwości. Byłoby wszak wielce podejrzane, gdyby podróżnik tak intensywny nie zostawiał ludzkości świadectwa swych poświęceń. Toteż Newman zaczął pisać książki o swoich podróżach i – a) doszedł do niejakiej wprawy, b) zyskał popularność tudzież pewien autorytet w branży, c) dorobił się swobody ruchu i pozycji niwelującej czujność oraz potrzebę kontroli odpowiednich służb. A to oznacza, że jego legenda stała się skuteczna – nawet w krainach na wskroś policyjnych.
Ale czy jego książki były w istocie raportami wywiadowczymi? Nie – żadną miarą. Co najwyżej były zasłoną dymną. Chociaż były prawdziwe i rzetelne – bez tego nieznośnego brytyjskiego poczucia wyższości i wyjątkowości tudzież nad wyraz ambiwalentnego stosunku do prawdy. To co widział i opisywał na serio, tkwi w dokumentach służbowych, zamkniętych w archiwach Foreign Office w Whitehallu z klauzulami dostępności za sto, a może i więcej lat. Oczywiście inną kwestią jest, do jakiego stopnia ministerium korzystało z jego informacji, opinii i analiz. Sądząc po tym, co na aren ie międzynarodowej wyczyniali w owym czasie brytyjski premier Neville Chamberlain i jego minister spraw zagranicznych Anthony Eden – w nieznacznym. Lecz z drugiej strony – może Newman też nie widział tego, na co się już dość wyraźnie zanosiło? Wojny znaczy.
Ale może jednak nie… Początek wojny w 1940 roku nasz rowerzysta spędził na kontynencie, inwigilując, co też robią, mówią i myślą Francuzi. Ale po upokarzającej kapitulacji republiki francuskiej w Compiegne (replika i rekonstrukcja zdarzeń z 1918 roku!) rząd Churchilla mianował tymczasowo Newmana kapitanem brytyjskiej armii i wysłał go z misją informacyjną do USA, gdzie wygłosił kilkaset wykładów i pogadanek radiowych o sytuacji wojennej Wielkiej Brytanii, spotykał się regularnie z prezydentem Rooseveltem oraz wpływowymi senatorami i kongresmenami. Gdy wrócił do Anglii w 1942 roku, zrealizował cykl… odwrotny – odczyty, wykłady i radiowe gawędy w BBC o Stanach Zjednoczonych. Popularność Newmana w warunkach wojennych, narzucających wszak pewne ograniczenia narracyjne, zaświadcza chyba, że jego wiedza była akceptowana przez służby bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii i sojuszników.
Nikogo nie zdziwiło zatem, że pewien ekscentryczny angielski urzędnik ministerialny niskiej kategorii jak co roku latem wziął urlop w resorcie, oporządził rower, spakował plecak, wsiadł na prom do Calais czy tam Hoek van Holland – nie zapomniawszy uprzednio zawrzeć umowy z wydawcą i pobrać w kasie stosownej (ale małej niestety) zaliczki; wychodziło mu na utrzymanie w czasie rajzy po pięć szylingów dziennie – nad wyraz skromnie… W 1937 roku latem droga wypadła ze wspomnianej przystani promowej w Hoek – przez Holandię, Niemcy, Czechosłowację, Rumunię i fragment Związku Radzieckiego (czyli w istocie Ukrainy) – aż do Kijowa. Razem jakieś trzy i pół tysiąca kilometrów. Na siodełku bezlitośnie obtłukującym angielską dupę, w deszczu i chłodzie – bo lato było deszczowe tego roku. Na szczęście nie na głodniaka; kryzys powoli mijał. Gospodarki mijanych krajów stawały na nogi, nawet w radzieckiej Rosji wydawało się na pierwszy rzut oka, że sytuacja się stabilizuje, a oznak terroru komunistycznego nie widać.
No i właśnie rozdział o podróży przez kawałek sowieckiej Ukrainy wzbudził największe zainteresowanie czytelników książki Newmana. Bo hitlerowskie Niemcy, spokojna, liberalna Czechosłowacja czy autorytarna Rumunia ciekawiły czytelników Newmana znacznie mniej – ot, tyle co w gazetach napisali od czasu do czasu. Ale enigmatyczna, zamglona, niedostępna sowiecka Rosja – to już budziło emocje. Na proponowane w wielu krajach Europy krótkie (i drogie) wycieczki po Rosji z biurem turystycznym Inturist (innej możliwości wyjazdu dla zwyczajnych amatorów po prostu nie było) zapisywano się z rocznym wyprzedzeniem. Kto był w ZSRR i potrafił to udokumentować – cieszył się długotrwałym towarzyskim poważaniem…
Newman był i potrafił, ale z racji zobowiązań wobec służby zagranicznej nie mógł napisać szczerze tego, co widział naprawdę. To znaczy pewno napisał, ale w jednym egzemplarzu, opatrzonym klauzulą „dear minister, for your eyes only”. A przecież był to wrzesień 1937 roku – sam szczyt stalinowskich czystek personalnych i terroru NKWD. Zapaszek zbrodni, wprawdzie umiejętnie skrywany przez sprawców, w atmosferze jednak było czuć. Może Newman, bystry skądinąd śledczy, to wychwycił, ale tego nie wiemy na pewno. Dla czytelniczej gawiedzi musiała powstać wersja osłabiona, może nieco rozwodniona, dosłodzona jakąś anegdotką, obserwacją obyczajową, wypichconą z dobroduszną tolerancją. Wyszło zatem na to, że sowiecka Rosja to kraj prawie normalny, pełen wprawdzie paradoksów i dziur w najmniej oczekiwanych miejscach, ale nadający się do życia w gruncie rzeczy, co zresztą mieszkańcy Rosji ochoczo demonstrowali. W relacji angielskiego podróżnika zatem zrobił się klimat niezwykle przypominający… komedię Julka Machulskiego „Deja vu” (1990) o perypetiach amerykańskiego gangstera-kilera (genialna rola Jerzego Stuhra) w tej samej co u Newmana Odessie akurat i w tej samej niemalże epoce (choć akcja filmu toczy się chyba jakoś bliżej czasów NEP-u). Ale to nie jest żaden wykręt, by ostatnich rozdziałów reporterskiej roboty Newmana nie przeczytać. Przeciwnie.
Tomasz Sas
(22 12 2025)
P.S. Czemu ten kontur Polski na okładce (Wileńszczyzna przepadła!) wydaje się taki jakiś dziwny? Bo został skopiowany z oryginału okładki angielskiego wydania w 1938 roku. Przydałaby się stosowna, obszerniejsza nota, jakoś ustosunkowująca się do ekstrawagancji kartograficznej Newmana… TS.

Brak komentarzy