Natasza Socha 
Zanim odlecą anioły
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Ballada o lekkim zabarwieniu penitencjarnym,
czyli paździerz z cynamonem
Jak co roku (i raz do roku) o tej porze firma rekomenduje romans, wyciskacz łez, obyczajówkę o lekkim zabarwieniu metafizycznym… Tym razem z wirówki stochastycznej wypadło to coś, reklamowane jako „świąteczna opowieść” – pełna „ciepła, nadziei tudzież smaków i zapachów z dzieciństwa”. Tyz piknie! No i przypadkiem skorelowane z czasem nadchodzącym – czasem tradycyjnego bożonarodzeniowego smędzenia. Panie i panowie – firma T. Sas z o.o. rekomenduje prozę gatunkową, gatunkową jak bigos, pierogi czy pierniczki z lukrem i nutą imbirową – oraz zaprasza do stołu, znaczy do lektury…
Natasza Socha już raz „wypadła” z mojej maszyny losującej, w czerwcu 2018 roku – z romansową obyczajówką „Mgły Toskanii” – banalną, konwencjonalną aż do bólu historyjką o niemożliwie pokręconej (ze względu na rodzinno-towarzyskie parantele obojga partnerów) miłości w bezwzględnie pięknych okolicznościach natury i architektury (Siena!). Nie była to wstrząsająca ani nawet interesująca lektura – w mojej klasyfikacji dałem jedynkę (słabe, lektura zbędna) i po siedmiu latach nie odczuwam żadnych wyrzutów sumienia w tym względzie. Pani Socha jest bowiem autorką mocno usytuowaną w obszarze stereotypowej konfekcji literackiej, producentką masówki (w stylu doprawdy chińskim) i powielaczką gustów – kiedyś powiedziałoby się: jarmarcznych, dziś chyba hipermarketowych (z niższej półki). Ścinanie drzew na papier do druku czegoś takiego jest chyba objawem krótkowzrocznej rozrzutności – aczkolwiek rozumiem argument, że liczne grono czytających cokolwiek potrzebuje tego typu lektury. Jestem wprawdzie przeciwnikiem tezy, iż „de gustibus non est disputandum” (przeciwnie: o gustach można i czasem trzeba dyskutować – tak twierdzi profesor Koziołek, felietonista „Polityki” – i ja się tym razem z nim wyjątkowo zgadzam), ale odstąpmy od sporu…
Więc niech pani Socha (zaliczana do ścisłej czołówki polskich autorek prozy romansopodobnej) katuje nas (za pośrednictwem chętnych wydawców) produktami swej manufaktury fabularnej, zadekowanej w ostępach wsi Monschau pod Akwizgranem. Podobno stamtąd lepiej widać i słychać. To fakt policzalny – wydajność tej maszyny sięga kilku pełnowymiarowych książek rocznie! „Zanim odlecą anioły” to bodajże jej najświeższy wyrób literaturopodobny. I to lepszy od poprzednich, co wstępnie konstatuję z zachwytem pewnym takim. Wstawione w narrację elementy polityki społecznej nadają bowiem prozie owej pewnej szlachetności wyższego rzędu; robota jest umiejętna, nienachalna i ma sprawiać wrażenie odpowiedzialnej. No i bardzo dobrze – idzie wszak o to, by przemycając do prozy rozrywkowej treści o wartościach istotnych w dyspucie publicznej, opakować je w bigos, pierogi, smażonego sandacza i cynamonowe ciasteczka. Narkotyki i grypsy za mury więzienne też się skutecznie przerzuca, szprycując nimi mandarynki i nadziewając pieczone kurczaki…
Ale spójrzmy pod lukrową powłokę… Oto struktura zurbanizowana średniej wielkości, ale jednak prowincjonalna – tyle że okrzepła, z tradycjami i wartościami jak się patrzy. Dajmy na to – jakiś Poznań, nie przymierzając. W każdym razie – miasto. A w mieście tym – restauracyjka. Niewielka, bezpretensjonalna i standardowa, z typowym menu, będącym kombinacją (niespecjalnie udaną) umiejętności i ambicji właściciela. Jedyne, co ją wyróżnia, to brak nazwy – właściciel nie umie się zdecydować. A w ogóle to mu chyba wszystko – świat i cała reszta – zwisa zwiędłym kalafiorem… A właśnie – właściciel: na oko trzydziestoparoletni młodzieniec o imieniu Janek, z pełnoobjawowym syndromem wypalenia, deprechy po przejściach osobistych (dziewczyna zostawiła przegrywa i poszła za człowiekiem sukcesu), nudny i przewidywalny jak kartki z kalendarza, z talentem do pichcenia, ale do marketingu – zupełnie nie. Ostatnio chłopak myśli głównie o tym, jakby tu zwinąć interes z możliwie najmniejszymi stratami. Nikt nie zauważy, bo nikt nie przychodzi…
Właśnie w pustej kuchni nagotował garnek rosołu – z przyzwyczajenia, bo nie dla klientów, którzy znów nie przyszli. Już miał przekręcić klucz i wywiesić inskrypcję, że zamknięte – ale przez drzwi wparowała energiczna starsza pani – przedstawiła się imieniem Helena, zjadła talerz rosołu, pogawędziła o starych czasach i obiecała, że jeszcze wpadnie niebawem – i to nie sama. Ta druga miała na imię Irena i przedstawiła się jako mistrzyni bigosu – czyli królowa nostalgii kulinarnej; każdy bowiem pamiętał z dzieciństwa jakiś bigos babuni czy coś w tym rodzaju. Obie panie dały Jankowi propozycję nie do odrzucenia. Po pierwsze: powiedziały, że jest ich więcej. Po drugie – zażądały, by każdej z nich po kolei oddał kuchnię na tydzień, a już one zrobią ruch i postarają się zarobić. I fakt – kolejny tydzień należał do Bożeny od ryb, następny do Stasi od pierogów, potem rządziła Zofia od zup; w końcu pojawiła się specjalistka od słodkich wypieków – anonimowa, podrzucająca ciasta za pośrednictwem Heleny. Biznes okrzepł, a nawet stał się modny „na mieście” – trzeba było robić rezerwacje w „babcinej restauracji”…
Ale długo tak dobrze być nie mogło. Pojawia się wredna dziennikarka Monika (rówieśniczka Janka), rozczarowana życiowo (partner nie dorósł i nie doniósł). I w związku z tym miłosnym rozczarowaniem zdeterminowana, by dowalić światu, a w szczególności innym, którzy dobrze się mają. Korzystając z przydatnej w dziennikarstwie umiejętności zapamiętywania i kojarzenia konstatuje, że starsze panie w bezimiennej restauracyjce to nie kółko różańcowe, nie filia uniwersytetu trzeciego wieku – jeno sprzysiężenie byłych więźniarek, kryminalistek, morderczyń mężów zgoła i aferzystek. Preparuje zatem serial demaskatorskich tekstów, który o mało co rozwala w drebiezgi inicjatywę babć, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Na szczęście są jeszcze ludzie sprawiedliwi w tym, powiedzmy że Poznaniu. Ale więcej nie zdradzę – dość powiedzieć, że Monice nie powiodła się do końca moralna szarża pod hasłem „JA NIE OCENIAM – LUDZIE MAJĄ PRAWO WIEDZIEĆ I SAMI SOBIE WYROBIĄ POGLĄD”.
Przez ponad czterdzieści lat robiłem różne gazety i bodajże ani razu nie musiałem powściągać siebie ani swoich współpracowników przed wyrządzeniem realnej krzywdy realnym ludziom pod tym pozornie słusznym, niemniej jednak cokolwiek fałszywym sztandarem. To znaczy, że miałem szczęście, a zastosowany przez panią Sochę mechanizm „prawdy objawianej” w złej wierze jest dość rzadkim narzędziem dziennikarskim. Ale dzięki za to przypomnienie…
Nie ulega zatem wątpliwości, że romans pani Sochy dobrze się kończy, a miejscami nawet łzawo. A co za tym idzie – dobrze się czyta, mimo pewnej takiej paździerzowej chropowatości konstrukcji, frazy i metafory,nieadekwatną wykwintność języka i struktur fabularnych całkiem pomijając. Lecz mimo wszystko dostrzegam pewien postęp i rozwój niebagatelny w prozatorskich talentach pani Nataszy, poczyniony od czasu mego poprzedniego spotkania z wyrobami jej talentu. Z czystym przeto sumieniem (jeśli nie dostrzegacie w tym ironii, to dobrze) gotów jestem polecić tę lekturę na świąteczny czas. I niech mi będzie wybaczone.
Tomasz Sas
(04 12 2025)
P.S. Jak wszyscy, to wszyscy… Skoro pani Natasza jako appendix do swojego romansu serwuje przepisy z kuchni postpenitencjarnej (bigos, barszcz z uszkami, ryba po grecku, pierogi i sernik pistacjowy) – to i ja mogę coś od siebie dorzucić do tej skarbnicy narodowych smaków. Będzie to klasyczny wigilijny deser – makiełki (nie mylić z kresową kutią, łamańcami i temuż podobnymi wynalazkami na bazie ziarenek Papaver somniferum L.!) – wedle receptury, skodyfikowanej ostatnio przez moją mamę jakieś siedemdziesiąt lat temu. Robię je samodzielnie (z pewnymi takimi modyfikacjami, wynikającymi ze zmiennej sytuacji rynkowej) od lat, a wszyscy wigilijni goście zawsze pękają ze zdziwienia i przejedzenia…
Czego nam trzeba? Do montażu i podania na stół: prosty szklany (szkło z tych grubszych), przezroczysty pojemnik (w typie miski, salaterki itp.) o możliwie dużym płaskim dnie i dość wysokim brzegu (musi się zmieścić kilka warstw makiełkowego przekładańca), bez ozdóbek. Nalegam na prostotę i transparentność pojemnika, bowiem wgląd w czarno-białą strukturę makiełek jest nieodzownym składnikiem estetycznym całego rytuału pojawienia się tej potrawy na wigilijnym stole.
Sprzętu czysto roboczego zabrudzimy sporo. Przede wszystkim miska (może być plastikowa) średniej wielkości – by zmieściła się puszka masy makowej (robią ostatnio 800-gramowe zamiast kilogramowych) z dodatkami w postaci rodzynek, suszonych śliwek i suszonych wisienek. Poza tym kilka małych miseczek, podstawków herbacianych i temuż podobnych pojemniczków pomocniczych. Kilka deseczek do krojenia (jedna nie wystarczy), w tym spora do pieczywa. Płaskie, ale spore naczynko (miseczka, talerzyk itp.) do rozlania mleka. Stanowisko do odsączania z durszlaczkiem lub sitkiem i papierowymi ręczniczkami. 3-4 łyżki i łyżeczki, dwa bezlitośnie ostre noże (najlepiej z ząbkami).
Z czego się to zrobi? Lista nie jest ani długa, ani jakoś nadzwyczaj wyrafinowana – lecz jakość wymagana: żadnych substytutów, tańszych zamienników, ersatzy. Żadnych ustępstw… W miarę możliwości i zasobności.
* Przede wszystkim mak. Rynek produktów spożywczych oferuje kilka prefabrykowanych mas makowych w puszkach (o gramaturze wspominałem…) – o różnym stopniu przetworzenia i „zbakalizowania” – czyli skąpego na ogół (to dobrze!) „wzbogacenia” smakowymi i zapachowymi esencjami spożywczymi oraz tzw. bakaliami: głównie rodzynkami i rozmaitymi orzeszkami. Dla naszych celów najlepsze są oczywiście te przetworzone najmniej; a z orzeszków dozwolone są tylko włoskie i laskowe – ziemne, nerkowce, pistacje i inne egzotyczne „wynalazki” wykluczone. Oczywiście konserwatyści i ortodoksi masę makową zrobią sami: zmielą kilogram niebieskiego maku w maszynce dwukrotnie; za drugim razem dodając w trakcie mielenia co parę chwil po łyżeczce cukru.
* Pszenne pieczywo – klasyczne, twarde i strukturalnie zwarte; najlepsza będzie angielka (łodzianie wiedzą, co to jest) albo zwykła bułka pszenna, tzw. dupka. Współczesne wynalazki sztuki piekarniczej o smaku, zapachu i wyglądzie waty celulozowej nie nadają się. Pieczywo nabywamy kilka dni przed ostatecznym montażem całości i poddajemy procesowi przesuszenia; musi być twarde i zeschnięte ponad ten stan skupienia, który definiujemy jako czerstwość; musi dać się pokroić na kilkumilimetrowej grubości płatki – na tyle cienkie, by łatwo i szybko absorbowały porcję ciepłego płynu – i na tyle grube, by się nie rozmakały i rozpadały podczas obróbki.
* Mleko, góra pół litra. Przegotowane i doprawione dwiema stołowymi łychami miodu. Jakiego? Może być wielokwiatowy, akacjowy, lipowy; jakieś wyrafinowane pasieczne „cuda” – niekonieczne. Wymieszać z miodem, gdy mleko jeszcze gorące i odstawić – niech stygnie, ale nie za bardzo…
* Bakalie rozmaite, lecz klasyczne. Zabronione pod karą piętnowania za odstępstwo od prawdziwej wiary są owoce kandyzowane podzwrotnikowej proweniencji, masowo ostatnio używane do wypiekania keksów. Potrzebne są średnie garście; nie wiem ile to jest na wagę, zawsze dobieram intuicyjnie – tylko naturalnie suszone owoce i łuskane orzechy krajowe (laskowe i włoskie); suszone morele, suszone wytrawne (podwędzane) śliwki, suszone wiśnie; mile widziane migdały, daktyle i figi. Ale przede wszystkim rodzynki! Bez przepychu – wystarczą te małe jasne i średnio słodkie sułtanki – dwie spore garście moczymy co najmniej godzinkę i odsączamy grawitacyjnie na sicie lub papierowym ręcznikiem. Pozostały „wsad” przetwarzamy zgodnie z przeznaczeniem – o czym za chwilę…
No to teraz do roboty! Najpierw mak z puchy do miski i wyrabiamy, dosypując rodzynki (parę szczypt zostawiamy…), pocięte na paski śliwki suszone i trochę suszonych wisienek (też uprzednio namoczonych, ale krótko). Siekamy na drobno orzechy laskowe i włoskie – i też dodajemy do masy. Jeśli uda nam się przy łupaniu laskowych zachować kilka całych połówek – zostawmy, przydadzą się. Do masy można też dodać co nieco posiekanej skórki pomarańczowej. I zostawić na trochę – niech się gryzie, maceruje i dojrzewa do swego zadania.
Teraz czas na pieczywko – suchą angielkę lub zwyczajne bułki kroimy na cieniutkie kromeczki; potrzebujemy ich jakieś 25 – 30 sztuk. Kolejna faza to przegotowanie mleka (baczyć, by nie wykipiało…) i doprawienie go wspomnianym już miodem; potem należy je wylać na opisane już płaskie naczynko i niech trochę przestygnie. Zanim to się stanie (a stanie się szybko), dokończyć siekanie bakaliowego wsadu, osobliwie migdałów; parę sztuk tylko przepołowić i odłożyć. Pociąć morele, figi i daktyle (też odkładając kilka większych kawałków).
Czas na ostateczny montaż

– zaczynamy od szybkiego, zdecydowanego namoczenia (jednym ruchem) w ciepłym mleku paru plasterków pszennego, by pokryły dno pojemnika. Na pierwszą warstwę wykładamy trochę masy makowej (tej, co się przegryzła) i posypujemy paroma szczyptami posiekanych bakalii. Potem układamy kolejną warstewkę zamoczonej w mleku (pac, pac! – krótko i zdecydowanie) bułeczki – i na to znów masę, posypaną odłożonymi bakaliami. I tak cztery razy; doświadczenie bowiem wykazało, że po cztery naprzemienne warstewki bułeczki i maku to optymalna struktura makiełek. Gdy już położycie czwartą, ostatnią warstwę masy, zostaje tylko jedno: z resztek posiekanych bakalii ułożyć na wierzchu ozdobną „mandalę”. Połówki migdałów, orzechów (włoskich też), kółeczka suszonych moreli, figowe i pomarańczowe (ze skórki) paski mają duży potencjał dekoracyjny. To kwestia fantazji twórczej. Na koniec – do lodówki; jeżeli zrobicie to rano, na wieczorną kolację makiełki będą w sam raz, a jeśli wieczorem poprzedniego dnia – będą jeszcze lepsze… TS

Brak komentarzy