Maryla Szymiczkowa 
Szaleństwo i śmierć spłyną z gór
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2025
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 4/5
Miłość, miłość w Zakopanem (i kadawer ciupażką porąbany)…
Kiedy jeszcze poruszanie się po stromiznach nie sprawiało mi problemów – tylko przyjemność, a zdrowie ogólnie pozwalało na wędrowny tryb życia, w stolicy polskich Tatr bywałem nader często – kilkadziesiąt pełnych sezonów i nie-sezonów by się z tego uzbierało. Można bowiem Zakopanego nie cierpieć – ale po prostu lepszej bazy do łażenia po „stromym” nie ma. Wszędzie w miarę blisko, infrastruktura zadowalająca, a w razie niepogody (częstej…) odpowiednie rozrywki na wyciągnięcie ręki. Z czego nie omieszkałem korzystać za każdym razem, gdym pod Giewontem bawił. Przez te bez mała półwiecze dorobiłem się tam grona znajomków i przyjaciół, miałem ulubiony bar („Anemon” na Krupówkach; oferta single maltów wzruszająco pełna), kilka oswojonych knajpek i restauracyj – z niezapomnianym „Porajem” na czele (nigdzie lepszych rydzów z patelni nie uświadczyłeś, że już o kanapce z awanturką do sety na rozgrzewającym śniadanku nie wspomniawszy…), miałem nawet zaprzyjaźnione stragany owocowe i oscypkowe oraz znajomą bacówkę na Drodze pod Reglami… Wspomnę jeszcze kawiarnię „Samanta” (te kremówki, które zwykłem nazywać – przekorny Kongresowiak – napoleonkami!) na Witkiewicza, Przynajmniej dwa schroniska górskie na obu krańcach Tatr zwykłem uważać za swoje: gniazdo Łapińskich w Morskim Oku i gmach na Polanie Chochołowskiej, gdzie gazdował niezapomniany przyjaciel Idek Macuga. Z biegiem lat doczekałem się nawet znajomych mogił na cmentarzach – jednej na Pęksowym Brzyzku i wielu na Nowotarskiej… W sumie mógłbym (choć tego nie robię) uważać się za tamtejszego bywalca.
Nie bez powodu zatem śledzę uważnie tak zwaną zakopiańską literaturę. Ostatnio nic specjalnego, ale gdy w zapowiedziach Znaku pojawiła się podtatrzańska proza Maryli Szymiczkowej, poczułem, że będzie się działo… Ba, Szymiczkowa! Wdowa po prenumeratorze „Przekroju”, egeria „Piwnicy pod Baranami”, korektorka „Tygodnika” (poprawiała Kisiela i Pilcha – to już starczy na pomnik) i mistrzowska układaczka pischingera… Krakowska „legenda” żywota pisarki przynosi zaszczyt jej kreatorom – Jackowi Dehnelowi i Piotrowi Tarczyńskiemu. Trudno sobie wyobrazić lepiej skrojoną figurę literacką. A jeszcze trudniej – że ta figura zrobiona tylko po to, by jej rączkami ulepić kolejną figurę – tym razem bohaterkę fabularnych opowieści kryminalnych – bohaterkę w sensie detektywnym raczej, niż zbrodniczym.
Szymiczkowa bowiem wykreowała panią profesorową Zofię Ignacową Szczupaczyńską, czcigodną małżonkę krakowskiego profesora uniwersyteckiego i ozdobę tamecznego mieszczaństwa z wyższej półki i z pretensjami (aczkolwiek, co była uprzejma dyskretnie skrywać, pochodzącą z Przemyśla córką aptekarza) – damę energiczną, bezkompromisowo wścibską, dobrze poinformowaną, uzbrojoną (okuty szpic parasolki we wprawnych rączkach to nie byle co; lepiej nie próbujcie konfrontacji) oraz napędzaną (z mocą dampfmaszyny z wiecznym, niegasnącym pod żadnym pozorem ogniem pod kotłem) przez niespożyty tudzież arcyprzenikliwy instynkt tropicielski. Nakierowany na rozwiązywanie zagadek kryminalnych i wykrywanie sprawców zbrodni. Szczupaczyńska jest bowiem detektywem-amatorem (pozwólcie, że nie użyję feminatywu „detektywka”, bo brzmi on i wygląda niezmiernie głupio), spiritus movens licznych procesów rozwiązywania zagadek kryminalnych trapiących lokalne społeczeństwo krakowskie tudzież tamtejszą szanowną policję kryminalną – podporę cesarsko-królewskiej dwujedynej monarchii Habsburgów.
I to już sześć razy – tyle bowiem liczy tomów (na razie, jak mniemam) cykl opowieści o śledztwach kryminalnych profesorowej Szczupaczyńskiej. Szósty to właśnie „Szaleństwo…” – wyprawa do Zakopanego, co w początkach dwudziestego wieku w środowisku krakowskiego konserwatywnego mieszczaństwa wciąż było wyzwaniem – nie tyle może logistycznym, bo przecież kursowała już kolej żelazna, co psychicznym, a zwłaszcza moralnym, bowiem wspomniane środowisko zgodnie (i w pewnym sensie trafnie) identyfikowało Zakopane jako gniazdo rozpusty, zgnilizny, międzypłciowej (i jednopłciowej takoż) rozwiązłości i wszeteczności wszelkiej – nowy Babilon bez mała… Podobno nawet spiskowano tam przeciwko Najjaśniejszemu Panu i rosyjskim carom! A to już wystarczający powód, by trzymać się z dala od Tatr… O ile jednak knucie przeciw boskiemu i politycznemu porządkowi świata to dobry pretekst, by pomijać Zakopane w wilegiaturowych planach, to aura wyuzdania i sui generis deprawacji miała swoje powaby… Ba, najtwardsze moralnie jednostki nieodpartą pokusę odczuwały, by się z tą rozpasaną swawolą zmierzyć, choćby w trybie misjonarskiej ofiarności… Bo najpierw trzeba wroga dogłębnie poznać, bo go potem tym skuteczniej naprawiać…
Profesorowa Szczupaczyńska pewnej wiosny w pierwszej dekadzie XX wieku trafiła do Zakopanego dzięki swym instynktom śledczym, tym razem sprzęgniętym z niegodziwą intrygą zakochanego w Zofii sędziego śledczego Rajmunda Klossowitza. Onże sędzia poważył się wysłać profesorowej telegraficzne wezwanie do natychmiastowego stawiennictwa pod Tatrami w celu rozwikłania zagadki zbrodni – zagadki, której tylko ona potrafiłaby sprostać. Niecałe dwa dni zajęło profesorowej rozszyfrowanie wrednego podstępu sędziego: żadnej zbrodni nie było, bo nie istniał żaden Klimek Wawrytko, a Klossowitz umieścił Zofię na kwaterze w tej samej góralskiej chałupie, co i on stanął w drugiej izbie, by tym łacniej nastawać na cnotę profesorowej i zmaterializować swe chucie w ognistym romansie. Wściekła profesorowa przeprowadziła się do pensjonatu „Dziewięćsił”, ale nie wyjechała z Zakopanego, bowiem w tak zwanym międzyczasie na jaw wyszła zbrodnia prawdziwa – w Jaskini Magurskiej dwaj turyści odkryli zasypanie niedokładnie kamieniami ciało niejakiego Jędrusia Kolibki, prowadzającego turystów po halach, przełęczach i turniach młodego górala, psa na baby i człeka wielce lubiącego typowe rozrywki ludowe spod samiuśkich Tater; wesoły Jędruś dostał ciupagą bez łeb… Ta tajemnicza zbrodnia zatrzymała Szczupaczyńską pod Giewontem.
Dalszych szczegółów intrygi oczywiście nie zdradzamy – bo umowę mamy. Ale mniejsza o nie – i tak bowiem sama kryminalna osnowa tej historii wydaje się prosta jak konstrukcja cepa. Poszło o mezalians i pieniądze, ale tak jakby wszystko na odwyrtkę: zbankrutowany ceperski lekkoduch liczył na góralski spadek. No i tyle… Przyznać wszelako należy, że Szymiczkowa ładnie nici poplątała, więc samo rozwiązanie wymusiło na profesorowej Szczupaczyńskiej trochę więcej wysiłku intelektualnego. Lecz w sumie, w świetle jej niegdysiejszych sukcesów detektywistycznych (na przykład w „Śmierci na Wenecji”) – szczególnie intensywnie się nie napracowała.
Ale nic w tym zdrożnego. Intryga kryminalna nie jest bowiem istotą prozy madame Szymiczkowej – jeno pretekstem do zrekonstruowania fragmentu obyczajowej historii Zakopanego u progu XX wieku. Szymiczkowa (znaczy Dehnel i Tarczyński) inkrustuje swą opowieść prawdziwymi postaciami historycznymi. Są więc ojciec i syn Witkiewiczowie – architekt i przyszły dramaturg-skandalista, są konkurujący o pacjentów lekarze-właściciele zakopiańskich zakładów leczniczych Chramiec i Dłuski, pojawia się hrabina Zamoyska oraz Jan Gwalbert Pawlikowski (ekonomista, publicysta, polityk, taternik) – postać w dziejach Zakopanego tak wybitna, że aż… prawie zapomniana. Szymiczkowa angażuje zakopiańskich celebrytów w śledztwo Szczupaczyńskiej, co niewątpliwie dodaje autentyzmu, realizmu i prawdopodobieństwa fabule. Potrzebnie czy nie – to kwestia dyskusyjna…
Nawet czarny charakter nosi literackie nazwisko Pochroń (pamiętacie, skąd ono?) i rzuca w rozmowie frazę z… późniejszej o wiek piosenki niejakiego Sławomira Zapały (tego, co polewał się szampanem). Wyszukiwanie takich smaczków, ozdóbek i „wkręceń” w materii prozy Dehnela i Tarczyńskiego to przednia jest zabawa, niewątpliwie umilająca lekturę. Do której zachęcam…
Tomasz Sas
(27 11 2025)

Brak komentarzy