Zimne wybrzeża

21 listopada 2025

Szczepan Twardoch 
Zimne wybrzeża
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2025

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 4/5

Przekąska białego misia

Kanibalizacja… Tak w żargonie mechaników samolotowych (i nie tylko) określa się zabieg pobierania części z unieruchomionych maszyn, by uzdatnić do użytku inne zdefektowane, które się jeszcze do ruchu nadają. Szerzej dylemat kanibalizacji ujmując – chodzi w gruncie rzeczy o robienie nowego ze starego. Krawcy nazywali to nicowaniem (czyli wywracaniem na nice) – pruciem odzieży (po szwach!), wywracaniem tkaniny na lewą stronę i ponownym zszywaniem. A w literaturze? Bierzemy tekst, któremu się nie powiodło na rynku – znaczy wydali, lecz poprzez splot niekorzystnych okoliczności ani bestsellerem nie został, ani autorowi sławy oczekiwanej nie przyniósł. A może wydawca był słaby, prowincjonalny i nie miał środków na promocję? Albo proza była za bardzo „gatunkowa”, zbyt rozrywkowa – i jako taka nie dobyła sympatii koteryjnych i zblatowanych recenzentów, uganiających się zbiorowo, z wywieszonymi ozorami, za Wielką Powieścią Polską?

Jak było – to na razie nieistotne. Dość, że autor, wespół z ambitnym nowym wydawcą, wzięli stary tekst, wydany po raz pierwszy w 2009 roku, więc w innej jakby epoce, poddali go skrupulatnej rewizji (czyli niewykluczone, że trochę… skanibalizowali) i postanowili odświeżone truchło rzucić jeszcze raz na rynek. Niech żyją stare sztuczki…

A rezultat? Nie powiem – zadziwiająco interesujący. Jak na garbatego… Przepraszam, że posłużyłem się kolokwialnym i nader prostackim powiedzonkiem (do tego niepoprawnym politycznie i stygmatyzującym), ale tylko ono idealnie pasuje do sytuacji. Krajowa literatura szpiegowska zaleca się bowiem ogólną mizerią gatunkową (wyjąwszy oczywiście Severskiego, która gra w niedosiężnie wyższej lidze) tudzież brakiem perspektyw z powodu… absencji utalentowanych autorów na rynku. Repeta z Twardocha może zatem zaciekawić czytelnika, choć żaden-ci z niego Le Carre, Fleming czy MacLean albo Clancy, że już litościwie nie wspomnimy o Ludlumie. Zawsze bowiem, od debiutu począwszy, pisał on sprawnie, niemalże bezbłędnie, aczkolwiek z pewną taką nieśmiałością – ale to nic nie szkodzi; zresztą szybko mu przeszło. Ale rzemieślnicza sprawność Twardocha chroni jego teksty przed wejściem na intelektualne mielizny. Bo się je dobrze i ochoczo czyta…

Intryga fabularna, obmyślona i poprowadzona przez autora w „Zimnych wybrzeżach”, nie jest jakoś szczególnie zawiła. Ale jest pomysłowa i nietuzinkowa – osobliwie w kwestii tzw. szerszego tła politycznego tudzież wprowadzonych przez autora na scenę sowieckich imponderabiliów ustrojowych i socjalnych. Sytuacja wstępna jest standardowa – oto do Longyearbyen, osady górniczej na Svalbardzie (górniczej, bowiem kopie się tam z mozołem, ale i powodzeniem, węgiel kamienny), pełniącej także „stołeczną” funkcję administracyjnego centrum archipelagu, późnym latem 1957 roku przybywa niejaki John Smith, poddany brytyjskiej królowej, legitymujący się papierami, wedle których jest on uczonym socjologiem, mającym badać zamknięte, odizolowane społeczności, egzystujące w ekstremalnie trudnych warunkach; zadaniem Smitha jest opis i analiza osobliwości więzi społecznych i kształtujących się w takich grupach ad hoc wartości moralnych oraz nowych hierarchii.

Oczywiście z daleka śmierdzi to technikami pracy w warunkach głębokiego kamuflażu i „legendami”, stosowanymi przez tzw. Firmę (rozszyfrowanie, kto zacz Firma, wydaje się nader proste, więc nie będziemy w to brnąć). Zresztą autor sam litościwie zdradza wobec czytelników, kim jest jego „podmiot liryczny” – choć nie robi tego ex officio – zapewne w trosce o należytą dramaturgię narracji. Tak więc oficjalnie Smith „robi” jako angielski socjolog – zarówno wobec norweskich władz (w postaci sympatycznego młodego gubernatora, pełniącego jednoosobowo funkcje policyjne oraz administracyjno-recepcyjne), jak sowieckich kopalnianych rezydentów KGB tudzież załogi polskiej stacji badawczej, właśnie świeżo założonej w Hornsundzie… Oczywiście w tę legendę Smitha mało kto wierzył, ale równie niewielu uczestników intrygi stać było (naturalnie intelektualnie…) na rozszyfrowanie prawdy, więc Smith funkcjonował bez przeszkód w szarej strefie, co – jak się wydaje – odpowiadało i jemu, i jego mocodawcom.

Intryga zaczyna się krwawo – od zaginięcia jednego z polskich polarników, zapewne zaatakowanego przez głodnego białego niedźwiedzia; idzie wszakże o ustalenie, czy misiowi ktoś nie pomógł w osiągnięciu sukcesu aprowizacyjnego – na przykład unieruchamiając polskiego badacza, co mogło wydatnie ułatwić transformację białka ludzkiego w białko spożywcze… Smith dostał tedy oficjalny glejt od gubernatora-szeryfa-sysselmanna, by przeprowadzić dochodzenie. Ciągu dalszego akcji oczywiście nie zdradzamy – sobie doczytacie. Ale godzi się zaznaczyć, że zawodu nie doznacie. Poziom komplikacji i fabularnych atrakcji, zaproponowany przez Twardocha zaszczyt przynosi jego erudycji tudzież kompetencjom narracyjnym. Bo i czegóż nie ma w tej kompozycji! Jest nawet Józef Stalin ze swoimi najbliższymi towarzyszami, jest tajemniczy lud Pomorców, są rosyjscy starowiercy, jest tzw. Brygada Świętokrzyska NSZ, są norwescy kolaboranci-esesmani-antykomuniści… Wszystko zgrabnie zaserwowane, bez narzucających się nieprawdopodobieństw. Słychać nawet chlupotanie tundrowego błocka pod podeszwami gumofilców – to widomy znak, że Twardoch przećwiczył na własnej skórze niektóre imponderabilia bytowania na archipelagu Svalbardu.

Historia niedoszłej prowokacji ruskich służb na norweskim terytorium – polegającej na wywołaniu najazdu norweskich górników na sowieckie kopalnie, co umożliwiłoby „usprawiedliwiony odwet” w wykonaniu batalionu specnazu, zaokrętowanego cichaczem na kotwiczącym akurat przypadkiem w pobliskim fiordzie lodołamaczu – wydaje się być napisana prawdopodobnie, zgodnie z regułami sztuki działania sowieckich służb. Ale – chociaż teoretycznie możliwa – w świetle dzisiejszej wiedzy historycznej o zimnej wojnie jawi się jako zupełnie fikcyjna. Lecz cóż to szkodzi – przecież Twardoch nie pisze dokumentalnej relacji z awanturniczej przeszłości Svalbardu; to tylko proza o lekkim zabarwieniu sensacyjnym.

Nie mam pojęcia, jak daleko zaszły „prace przygotowawcze” i rewizyjne do niniejszej reedycji „Zimnych wybrzeży”. Rezultat wszelako jest zadowalający – czyta się bez obrzydzenia i wzruszenia ramion, a to już wiele w przypadku rodzimej literatury o sensacyjnej (ergo: rozrywkowej, bez większych pretensji intelektualnych) proweniencji. Oczywiście – miał Twardoch ambicje, by zaistnieć w roli większej niż zabawowa, ale tym razem nie wszystko wyszło, jak autor oczekiwał. Nic straconego – już bardzo dobry „Chołod” sprzed lat trzech zwiastuje, iż potencjał naszego autora w dziedzinie literatury przygodowo-sensacyjnej wcale nikły nie jest. Przeciwnie – jest obiecujący. Czekamy zatem na nowy produkt, nie zawierający skanibalizowanego, przetworzonego surowca z lat ubiegłych. Czytelników można zrobić w konia tylko raz – no, dwa razy góra; potem to już nie przystoi.

Tomasz Sas
(21 11 2025)

P. S. Twardoch kilkukrotnie napomyka o pierwszej polskiej wyprawie polarnej w ramach II Międzynarodowej Roku Polarnego (1932/33) na Bjørnøya (Wyspę Niedźwiedzią) na Morzu Barentsa – położoną mniej więcej w połowie drogi między Svalbardem (Spitsbergenem) a Nordkappem, najdalej na północ wysuniętym punktem Europy, na granicy zasięgu pływającego wokółbiegunowego lodu arktycznego (choć de facto od wielu lat tam rzeczonego paku lodowego nie widziano…); formalnie i administracyjnie wyspa zaliczana jest do Svalbardu. Wyprawę zorganizował Jan Lugeon, szwajcarski geofizyk i meteorolog, który w latach 1929-1935 kierował polskim Państwowym Instytutem Meteorologicznym w Legionowie. Łączność radiową zbudował inżynier Jan Gurtzman. Dwaj pierwsi byli na wyspie tylko podczas instalowania stacji; zimowali w niej trzej polarnicy: Czesław Centkiewicz (inżynier i pisarz, którego opowiastkami „Odarpi, syn Egigwy” i „Anaruk, chłopiec z Grenlandii” szkoła polska katowała przed dekady swych uczniów, bo były na liście lektur obowiązkowych), wspominany przez Twardocha Stanisław Siedlecki oraz Władysław Łysakowski (który rok później, wespół z alpinistą Stefanem Bernadzikiewiczem, przetrawersował na nartach Grenlandię…).

Oczywiście Twardoch mógł dowolnie, na potrzeby narracji w swej prozie, wykreować niejakiego profesora Kumora – szefa polskiej stacji badawczej w Hornsundzie w roku 1957, który jakoby zimował przed wojną z Siedleckim na Bjørnøyi, wędrował po wyspach Spitzbergenu, no i w ogóle miał jakieś doświadczenie polarne. Nic nam do tego – w końcu to szpiegowska fikcja, mająca tylko tu i ówdzie jakieś niewielkie związki z rzeczywistością i prawdopodobieństwem. Dla porządku jednak wspomnijmy, jak było naprawdę. TS

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *